vjosa river

Rowerem po Albanii, część 2: Vjosa, góry Pindus i Korcza

Permet i rzeka Vjosa

Czułam się, jakby ktoś przejechał moje nogi walcem. Nawet wyjście z namiotu było wyzwaniem. Zaklęłam, gdy uświadomiłam sobie, że nie mam nic na śniadani. Do najbliższego sklepu były trzy kilometry.

Właścicielka kempingu, Dona, uratowała mnie, oferując biały ser, gotowane jajka i świeże kozie masło. Było jeszcze wcześnie, ale musiałam śpieszyć się z jedzeniem, bo masło już topiło się w palącym słońcu. Smak był intensywny, niepodobny do żadnego innego masła, jakie jadłam wcześniej.

Przeczytaj także pierwszą część moich historii z Albanii, z Durres do Permet oraz mój przewodnik rowerowy po Albanii.

To miał być ostatni dzień letniej pogody, zanim nad górami Nemërçka miały nadciągnąć deszcz i śnieg. Pierwotnie planowałam jeszcze jeden dzień na rowerze, a potem porządną przerwę, by wykorzystać zimną i mokrą pogodę na nadrobienie zaległości w pracy i administracji.

Jednak nie tylko moje zmęczone mięśnie nie miały ochoty na dalszą jazdę. Moje serce również chciało zostać.

Niewiele jest osób, z którymi mogę szybko przejść od czczego smalltaku do inspirującej, wciągającej rozmowy. Kiedy już zdarzy mi się trafić na takie wyjątkowe istoty, których mózg zdaje się nadawać na tych samych falach co mój, choć ich doświadczenie życiowe jest dalekie od mojego, staram się zatrzymać je w moim życiu na dłużej.

Dona była jedną z takich osób. Choć nigdy nie podróżowała, była bardziej otwarta i ciekawa świata niż wielu pełnoetatowych podróżników, których spotkałam.

-Nigdy nie mogłam wyjechać z Albanii, ale prowadzenie tego kempingu jest jak podróżowanie. Moi goście opowiadają mi historie z różnych miejsc, rozmowy z nimi są jak podróż dookoła świata – twierdziła Dona.

Po drugiejstronie drogi, swobodnym nurtem płynęła rzeka Vjosa. Pierwszy raz usłyszałam o niej na długo przed planowaną wizytą w Albanii.

Myślę, że wszystko zaczęło się, gdy zobaczyłam turkusową rzekę Neretwę w Bośni. Wygooglowałem historię wszystkich sztucznych jezior na jej biegu i wpadłam w króliczą norę bałkańskich rzek. W filmie dokumentalnym Undamaged (Niezniszczalni) o kajakarzach, którzy próbują ocalić je przed destrukcyjnymi tamami, po raz pierwszy zobaczyłem dzikie wody Vjosy.

Najbardziej uderzyło mnie poczucie solidarności i poświęcenia ze strony mieszkańców i działaczy. Było w tym coś wyjątkowego.

-Vjosa to życie – odpowiedziała Dona, gdy zapytałem ją o tą wyjątkowość. – Jak się nie miałoco do garnka włożyć, szło się nad Vjosę z wędką i tyle. Jako dzieci chodziliśmy też nad rzekę z oponami od traktora i robiliśmy sobie takie spływy.

Ostatnia duża dzika rzeka w Europie była wolna i płynęła bez żadnych przeszkód stworzonych przez człowieka. Jej bieg każdej wiosny nieco się zmieniał. Robert, mąż Dony i przewodnik raftingowy, na początku każdego sezonu musiał jechać z przyjaciółmi i sprawdzać, co się zmieniło, gdzie pojawiły się nowe niebezpieczne nurty, zanim mógł zabrać turystów na rafting.

rafting vjosa

Rozmawiałam z Doną o rzece i o albańskiej życzliwości.

-Myślę, że dzielimy się, bo wszyscy wiemy, jak to jest nie mieć nic – powiedziała. – Wiemy, że musimy dbać o najsłabszych. Inaczej nie przetrwalibyśmy komunizmu.

Dona podzieliła się ze mną swoimi marzeniami o rozbudowie kempingu. Póki co, nie było tam żadnyych komfortów: prysznice ogrzewane panelami słonecznymi i mały bar z gitarą na ścianie.

-Chcielibyśmy mieć jadalnię, gdzie ludzie mogliby wypić drinka wieczorem, posłuchać muzyki i po prostu dobrze się bawić. Wystąpiliśmy o dotacje na budowę kuchni, toalet i nowych pryszniców. Ale pieniądze zawsze trafiają do dużych hoteli, drogich restauracji, które i tak już przynoszą duże zyski.

rafting vjosa

Ci, którzy mają duże domy, budują jeszcze większe, podczas gdy zwykłych ludzi nie stać na mały domek. Dlatego rodziny mieszkają razem – z rodzicami, dziadkami, kuzynami, siostrami i braćmi. Kłócimy się, nie mamy wystarczająco dużo miejsca, ale musimy żyć razem, bo nie mamy wyboru.

Mogłabym spędzić cały dzień na pogawędkach z Doną, ale ona miała pracę, a ja chciałam zobaczyć okolicę. Idąc za jej radą, pojechałam do pobliskich źródeł termalnych Benja, aby rozluźnić obolałe mięśnie. Chociaż woda w większej części rzeki Lengarica jest zimna, jak to zwykle bywa w górskich rzekach, to w niektórych miejscach podziemne źródła podgrzewają ją nawet do 30 stopni.

Po krótkiej przejażdżce dotarłam nad rzekę. W małym kamiennym basenie grupa ludzi taplała się w ciepłej wodzie, mając nadzieję, że zawartość siarczków sprawi, że ich skóra stanie się gładsza i zdrowsza. W dole rzeki kudłaty pies pasterski szukał ochłody od upału, obserwując jednocześnie swoje stado kóz, które przechodziło przez stary osmański most.

W przypływie fobii społecznej zdecydowałam się przyłączyś się do psa i zanurzyć się w zimnej wodzie, zamiast w ciepłej, razem z ludźmi. Tak czy siak, zimna woda lepiej służy regeneracji mięśni, przynajmniej jeśli wierzyć teoriom Wima Hofa.

Leskovik – Erseke – Korcza

Następnego dnia wyruszyłem w kierunku Leskovika. Z jakiegoś powodu nie zdawałem sobie sprawy, że na odcinku 55 kilometrów będę musiała pokonać 1300 metrów przewyższenia.

Kręta droga przytulona do zbocza góry, robiła na przemian kilka kroków w przód i w tył w kierunku rzeki Vjosy. Rzeka robiła to samo, zbliżając się i oddalając w zalotnym tańcu, aż dotarłam do skrzyżowania w Carshove.

vjosa river

Ciemnowłosa kobieta krzyknęła welcome z balkonu budynku, który był jednocześnie kawiarnią, marketem i myjnią samochodową. Oprócz tego budynku wioska składała się z kilku rozpadających się domków.

Mówi się, że kiedyś w Albanii na każde cztery osoby przypadał jeden bunkier. W latach 70., po wystąpieniu z Układu Warszawskiego i zerwaniu stosunków z ZSRR i Chinami, Albania była najbardziej odizolowanym krajem świata. Komunistyczny dyktator Enver Hoxha rozpoczął projekt bunkryzacji Albanii na wypadek ataku ze strony ZSRR lub Jugosławii.

W ramach strategii obronnej każdy Albańczyk odbywał też dwuletnią obowiązkową służbę wojskową.

Czy Hoxha naprawdę miał paranoję, że atak czyha za każdym rogiem, czy po prostu chciał zasiać strach wśród ludu, by mieć jeszcze większą kontrolę? To akurat nie jest jasne. Niezależnie od tego, jaki był rzeczywisty powód realizacji tego niedorzecznego projektu, bunkry pozostają charakterystycznym elementem albańskiego krajobrazu. Betonowe grzyby rosną wszędzie, na podwórkach, pośrodku pastwisk, za pagórkami i nad rzekami.

bunkers in albania

Tak jak w czasach komunizmu na czterech obywateli przypadał jeden bunkier, tak kapitalistyczna Albania dążyła do tego, by na czterech obywateli przypadała co najmniej jedna myjnia samochodowa. Były one wszędzie. Pierwszym słowem, jakiego nauczyłam się w języku albańskim po faleminderit – dziękuję, było lavazh – myjnia samochodowa.

Posiadanie czystego samochodu wydawało się sprawą życia lub śmierci i koniecznością by utrzymać status społeczny i szacunek. Do 1991 roku Albańczykom nie wolno było posiadać samochodu, więc gdy tylko pojawiły się prywatne pojazdy, robiono wszystko, by utrzymać je lśniące i czyste.

Nie było to łatwe zadanie, zważywszy na stan dróg na prowincji. W tych okolicznościach lavazh był doskonałym pomysłem na biznes, zwłaszcza że do jego otwarcia potrzebny był tylko szlauch, odkurzacz i jakaś wiatka.

car wash albania

Im dalej jechałam, tym bardziej droga się sypała. Zapowiadane opady deszczu wciąż kumulowały się w chmurach, tylko od czasu do czasu spuszczając mały deszczyk na moją spaloną słońcem skórę.

cycling in albania

Kolejne dwie noce spędziłam w drewnianym bungalowie w Farmie Sotira – gospodarstwie położonym w środku lasu sosnowego, w górach. Każdego ranka otrzymywałam duży dzban świeżego mleka, puszysty chleb, tłuste jajko sadzone oraz domowej roboty ser i marmoladę.

Mimo ciepłych i zawsze uśmiechniętych właścicieli, zwierząt spacerujących wokół i absolutnego spokoju, czułem się nieco odizolowana i jakby melancholijna. Może to przez ponurą pogodę, może przez zmęczenie.

Pogoda nie zanosiła się na poprawę, jednak nie zamierzałam spędzić kolejnego apatycznego dnia. Założyłam kurtkę i spodnie przeciwdeszczowe i cieplejsze rękawice i ruszyłam w kierunku Korczy.

Zapach wilgotnego mchu i żywicy sosnowej przywołał wspomnienia z Norwegii. Nagle poczułam się jak na płaskowyżu Dovrefjell, mimo że byłam ponad 3000 kilometrów na południe, tuż przy granicy z Grecją.

To zabawne, jak nasze mózgi nie mogą się oprzeć tej chęci porównywania miejsc, szukania podobieństw. W naszej głowie zawsze istnieje to domyślne miejsce, którego używamy jako punktu odniesienia, gdy odwiedzamy miejsca, które pachną tak samo lub mają podobną topografię. Z jakiegoś powodu mamy impuls, by powiedzieć: “To miejsce wygląda jak…”.

Wioski wzdłuż drogi wydawały się zapomniane i opuszczone. Gdyby nie ludzie wypasający zwierzęta na zielonych pastwiskach, pomyślałabym, że wszystkie domy od dawna stoją puste.

Co kilkadziesiąt minut musiałam się zatrzymywać i robić parę podskoków, aby rozgrzać stopy. Kusiło mnie, aby zakończyć dzień wcześnie i zatrzymać się na noc w Erseke, małym miasteczku położonym ponad 1000 m n.p.m.
Puste budynki opuszczonej szkoły jazdy, pokryte niechlujnym graffiti, nie wróżyły jednak ekscytującego pobytu. Podobnie jak brutalistyczne bloki mieszkalne w centrum. Może to wina pogody, ale Erseke wydawało się najbardziej przygnębiającym miastem na świecie. I choć zwykle uwielbiam takie pipidówki, tym razem czułam, że potrzebuję czegoś bardziej… żywego?

Jechałam więc dalej przez góry Gramos, które zdawały się wręcz stworzone do biwakowania. Przy odpowiedniej pogodzie, oczywiście.

Korcza

Skostniałymi palcami niezgrabnie próbowałam wyjąć gotówkę i dowód osobisty, aby zameldować się w pustym hostelu w Korczy.

-Spokojnie, usiądź, odtajaj i potem ogarniemy formalności- powiedziała recepcjonistka, włączając wszystkie grzejniki.

Po kilku godzinach chodzenia po Korczy miałam wrażenie, że to miasto jest jednocześnie wieloma różnymi rzeczami. Artystyczne, nowoczesne, stare, tętniące życiem, dekadenckie, ubogie. Można je było opisać na setki sposobów, pozornie wykluczającymi się przymiotnikami.

Skierowałam swoje kroki na Stary Bazar, mając nadzieję, że znajdę tam osmańskie uliczki, gwarne sklepy i atmosferę jak na bazarach w Skopje czy Sarajewie. Starsza pani próbowała sprzedać mi mały dywanik z typowym albańskim wzorem, przypominającym dwugłowego orła z narodowej flagi.

Zrobiłam dłońmi młynka, imitując pedałowanie na rowerze po czym otarłam wyimaginowany pot z czoła, żeby pokazać jej, że nie mam jak zabrać dywanu ze sobą, bo podróżuję rowerem.

Pokiwała głową i uśmiechnęła się, pokazując pięć zębów, które zamieszkiwały jej usta.

Bazar był pełen sprzeczności. Niektóre uliczki miały staroświecki urok, na innych roiło się od zachodnich pubów i kawiarni, które zdawały się nie pasować do tego miejsca.

Banery nad bulwarem Shen Gjergi życzyły wszystkim dobrego Ramadanu i radosnych Świąt Wielkanocnych. Korcza, leżąca na styku greckiego Epiru, Macedonii i pozostałych krajów bałkańskich, zawsze była miastem wieloetnicznym i wielokulturowym.

W czasach komunizmu religia w całej Albanii była prześladowana. W Korczy zniszczono wiele kościołów, opustoszały też bogate XIX-wieczne rezydencje. Katedra Świętego Jerzego została zburzona i zamieniona na bibliotekę. Ksiądz, który próbował ocalić cenne ikony, został aresztowany i torturowany przez tajną policję Sigurimi.

Poszłam zobaczyć nową katedrę, wybudowaną w 1995 roku. Drewniany ikonostas był imponujący. Jakaś kobieta chodziła od jednej ikony do drugiej, zatrzymywała się obok nich, dotykała ich ręką, w której trzymała kluczyki do samochodu, i całowała z czcią.

Im więcej chodziłam po okolicy, tym bardziej podobał mi się dekadencki klimat Korczy. Wiele domów było w stanie rozkładu. Z dachów ziały wielkie góry, a ceglane mury sypały się. Niektóre ulice wyglądały jak po wojnie. Zapytałem kelnerkę w kawiarni, czy to z powodu trzęsienia ziemi czy czegoś innego. Nie – odpowiedziała. A co się stało? Chciałem wiedzieć. Po prostu tak jest – odpowiedziała.

Przypomniało mi się coś, co przeczytałem w książce “Life is war: Surviving Dictatorship in Communist Albania”. Jedna z Albanek, z którą autor przeprowadził wywiad, Shannon Woodcock, powiedziała:

Kiedy byłam w Sarajewie w 2001 roku, nie mogłam przestać płakać, nawet po wojnie było tam lepiej niż tutaj.

Mborje

Idąc za radą przyjaciela, poszełam w górę jedną z wielu brukowanych uliczek w kierunku wiosek w górach. Moją uwagę przykuł duży opuszczony budynek z ozdobnymi balustradami i dwiema wieżyczkami, otoczony sosnami. Charakterystyczny styl przypominał mi stare wille w Sopocie. Facet w niebieskim dresie Adidasa potwierdził moje przypuszczenia, że jest to stare sanatorium.

korce sanatorium

Po 15 minutach spaceru czułam się jak na końcu świata. Śnieg wciąż pokrywał góry po drugiej stronie miasta. Nad rzeką bezpański pies próbował znaleźć coś do jedzenia wśród sterty śmieci.

-Hello, how are you? – krzyknął jeden z trzech dzieciaków w maleńkiej wiosce Mborje. Szli z szeroko rozpostartymi ramionami, starając się wyglądać na większych.

-I am good.

-Give me money!

-I have no money – odpowiedziałam, nie zatrzymując się.

-Are you a pussy? – krzyknął największy chłopak z całej trójki, dumnie spoglądając na swoich towarzyszy, którzy zawtórowali mu rechocikiem.

Na poboczu drogi zauważyłem mały, stary kościółek. Trzech starszych mężczyzn siedziało w ławce, ciesząc się promieniami słońca, które w końcu przebiły się przez gęste chmury.

Bez żadnych oczekiwań, przeszłam przez bramę, skinęłam grzecznie głową i zauważyłam, że drzwi są otwarte. Mężczyźni zachęcili mnie, abym weszła do środka.

Wspaniałe freski pokrywały kamienne ściany od dołu do góry. Powietrze w środku było zimne i wilgotne. Podziwiałam szczegóły starych malowideł, gdy jeden z mężczyzn powiedział mi, że jestem w najstarszej cerkwi prawosławnej na Bałkanach.

Ta mała perełka z XIII wieku jakoś przetrwała lata komunistycznych prześladowań. Co jeszcze bardziej zaskakujące, nie było o niej nawet wzmianki w żadnym przewodniku. Natknąwszy się na to miejsce, poczułam się jak podróżnik z dawnych czasów, przed internetem i turystyką masową.

Leave a Reply

en_USEnglish
Scroll to Top