Całe życie pod górkę, czyli Norwegia rowerem. Przydługa relacja z trasy Ålesund-Fredrikstad + praktyczne wskazówki

Nie było niczego poza bielą i ledwo widoczną wąską szosą pośrodku tej bieli. Palce od nóg zaczynały szczypać z zimna. Te od rąk miały się jeszcze całkiem nieźle, wzięcie rękawic narciarskich było dobrym pomysłem. Po żółtej foliowej pelerynie ściekały strużki wody, prosto na spodnie, wodoodporne, ale jak się okazało – do czasu. To, że było mi zimno i mokro nie było moim największym problemem. Bardziej martwiło mnie to, że widzę jadące z naprzeciwka samochody dopiero gdy znajdą się kilka metrów przede mną. Bo jeśli ja ledwo widzę ich światła, to one mnie na pewno nie widzą i nie zmieni tego kamizelka odblaskowa ani wszystkie rowerowe lampki świata. Mgła była tak gęsta, jakby dziesięciu palaczy usadzono w komórce 1×1 i kazano im kopcić fajka za fajką. Pobocza nie było żadnego, tam gdzie kończył się asfalt, zaczynały się jakieś potoki, zamarznięte jeziora i inne niespodzianki czyhające pod śniegiem zalegającym na płaskowyżu Valdresflya od zimy.

Nie tak to miało wyglądać. Gdy opuszczałam Norwegię pod koniec kwietnia panowała piękna wiosna. Było słonecznie i ciepło. Jeśli pod koniec kwietnia jest słonecznie i ciepło, dzień jest długi a gdy wydaje ci się, że właśnie widziałeś idealny zachód słońca, to następnego dnia jest jeszcze lepszy, to przecież początek czerwca na pewno będzie sztosem. Dlatego gdy Olga zaproponowała weekendowy wypad do Ålesund, ochoczo zgodziłam się i postanowiłam połączyć przyjemne z przyjemnym. Zwiedzanie Ålesund w dobrym towarzystwie z rowerową przygodą. I jeszcze z odwiedzinami u przyjaciół. Trzy przyjemności w jednym. Biorę w ciemno.

Jak to w życiu bywa, coś jednak musiał trafić szlag. Trafił dzień przed wylotem i Olga zadzwoniła, że jednak nie może jechać. Do tego doszło jeszcze ponad godzinne opóźnienie lotu i pakowanie roweru, które zrobiło się nagle bardziej skomplikowane niż powinno. Tak oto wyjazd na luzaka, taka tam wycieczka, do Norwegii, gdzie przecież byłam milion razy, luz, blues, chill i wakacje nagle przysporzyły mi reisefieber i w samolocie prawdopodobnie wyglądałam jak biedne dziecko, pierwszy raz jadące na kolonie bez mamy.

Gdy tylko dziecko dosiadło roweru, przypomniało sobie, że przecież kolonie są super. Wszystko znowu było na miejscu, świat należał do mnie. I do Czarnej Perły.

Śpieszno mi było, by się przekonać, czy po miesiącach przerwy od poważniejszego jeżdżenia w moich nogach jest trochę mocy. Dlatego odbyłam tylko pobieżny spacerek po Ålesund i czym prędzej opuściłam miasto, udając się w stronę stałego lądu.

IMG_20190531_233851.jpg
Nocleg na wyspie Vigra. 23:30 – wciąż jasno.
IMG_20190601_114545.jpg
   Ålesund. Jako hipster turystyki nie mam standardowego zdjęcia z punktu widokowego, ukazującego idealne secesyjne miasto. 

Gęste zabudowania stopniowo ustępowały soczystej zieleni. Wąska szosa na północnym brzegu wyspy Uksenøya prowadziła przez pachnący las, przez który po lewej stronie co jakiś czas prześwitywało wybrzeże upstrzone mniejszymi i większymi wysepkami. Łagodnie pofalowany teren i śladowe ilości samochodów na drodze. Tak trzeba jeździć!

IMG_20190601_140516.jpg

btyDalej było tylko lepiej. Fiording pełną gębą. Po mojej prawej dumnie  rozpościerał się Storfjorden, czyli Wielki Fiord. Masywne cielska skał zanurzały się w spokojnych wodach zatoki, a na okalających ją łąkach kwitły całe połacie łubinu, ożywiając nieco kompozycję zdominowaną przez granat i ciemną zieleń. Wszystko jak na obrazku z broszurki promującej Norwegię.

IMG_0798.JPG
IMG_20190601_173717.jpg

Droga nie była bynajmniej usłana różami. Usłana była za to tunelami. Ja, proszę państwa, bardzo bym tunele lubiła. Klaustrofobii żadnej nie mam, ciemności się nie boję i to że jest wilgotno, mrocznie i ciasno ogólnie mi by nie przeszkadzało, gdyby nie to, że fakt, że przez te wydrążone w skale dziadostwa muszę się przemieszczać obok samochodów. W tunelu tak się dziwnie dźwięk zawija, że nie masz pojęcia, czy to dudnienie, które słyszysz i które jakoś tak dziwnie zaczyna ci wnikać w wnętrzności dochodzi z tyłu czy z przodu. Bardzo nieswoje uczucie.

Uzbroiłam się we wszystkie możliwe światełka (obok lampki na kierownicy podczepiłam czołówkę, o której już myślałam, że ze względu na białe noce w ogóle się nie przyda), przywdziałam odblaskową kamizelkę z Castoramy i w tej stylówie na Pana-Od-Robót-Drogowych przekulałam się przez Visettunnelen. Tuż za nim czekały jeszcze dwa, ale moja nawigacja zdradziła mi, że obok nich prowadzą stare drogi. Nie tylko mniej stresu, ale także więcej widoczków na fiord. Droga koło Dyrkorntunnelen faktycznie okazała się całkiem panoramiczna i nawet nawierzchnia nie była zła. Ominięcie Stordalstunnelen było już mniej udane. Dróżka prowadziła w dół, początkowo z widokiem, potem wjechała w las, aż w końcu przede mną pojawił się stary tunel. Stary tunel, a w nim mnóstwo gruzu i kamulców.  – W tył zwrot – zarządziłam sama sobie i przystąpiłam do wjeżdżania z powrotem. Cztery kilometry telepania się w gratisie. Nie pozostało nic innego, jak przejechać przez 3,5-kilometrowy tunel. Na szczęście okazał się w miarę prosty i oświetlony, więc nie było to nadmiernie traumatyczne przeżycie.

IMG_20190601_182350.jpg
Stary tunel dość nieprzejezdny…
IMG_20190601_182952.jpg
Była jeszcze ścieżynka obok starego tunelu, niestety też najeżona przeszkodami.

Następnego dnia, po przejechaniu przez kolejne trzy tunele czekała na mnie creme de la creme całej trasy – osławiona Trollstigen, czyli Drabina Trolli, jedna z najbardziej spektakularnych dróg Europy.  A konkretnie zjazd nią.

Aby zasłużyć na tę nagrodę, musiałam najpierw przebić się przez 30 kilometrów “ledwo w górę, ale w górę”, z poziomu morza na 852 m n.p.m. Niby nic, ale takie 30 kilometrów trochę może zmęczyć człowiekowi mózg. Na szczęście nie brakowało rozpraszaczy, takich jak kibice w samochodach, krzyczący: you are awesome! Albo koleś zjeżdżający na deskorolce.

IMG_0796.JPG

Proporcjonalnie do rosnącej wysokości rosła też widowiskowość terenu. Skończyły się zielone łączki z pasącymi się owcami, pojawiły się surowe skały, a na końcowych kilometrach droga prowadziła już pomiędzy wysokimi na półtorej metra ścianami śniegu. Swoją drogą, polecam obejrzeć jak wygląda odśnieżanie takiej drogi, po kilku miesiącach srogiej zimy:

Na górze zachwyciła mnie charakterystyczna sylwetka Biskupa (nor. Bispen), szczytu wprawdzie niewysokiego (1462 metry, czyli taki powiedzmy Śnieżnik), ale majestatycznego jak diabli. Podobno oferuje nie tylko ekscytujące trasy wspinaczkowe, ale także świetne warunki do uprawiania BASE-jumpingu. Popodziwiałam widoki dość na szybko i odpuściłam sobie spacerek na platformę widokową, bo ciemne chmury zaczynały straszyć coraz bardziej i nawet zaczynało z nich pokapywać to i owo,  a mi nie bardzo uśmiechało się zjeżdżanie jedną z bardziej niebezpiecznych dróg w tej części Europy w ulewnym deszczu.

bty
IMG_20190602_182521.jpg
IMG_20190602_184046.jpg

IMG_20190602_184806.jpgKiedyś moja mama spytała mnie, czy jak jeżdżę sobie po tych wszystkich górskich drogach, to nie mam lęku wysokości. – Gdzie tam, na rowerze jest spoko. Jakbym po jakichś wąskich single trackach jeździła, to może, ale na szosach – nic, a nic!

Zjazd z Trollstigen zrewidował moje przekonania. Ciasne zakręty, kawałek o całkiem sporym nachyleniu, a za cieniutką barierką wielka przepaść. Na asfalcie ślady hamowania. Koło wodospadu – mokro i ślisko. Mój mózg zaczął tworzyć swoje scenariusze. A jeśli coś źle dokręciłam i zaraz koło mi odpadnie? A jeśli hamulce przestaną działać? Drżenie nogi, dobrze mi znane z bardziej eksponowanych górskich wędrówek, sygnalizowało zbliżający się atak paniki. Wiedziałam, że nieracjonalny – przecież zjeżdżają tędy setki ludzi i jakoś zazwyczaj przeżywają. Nie mogłam jednak pozbyć się tego głosiku z tyłu głowy, który mówił: jeden fałszywy ruch i leżysz rozbryzgana tam na dole. Zsiadłam z roweru i przez kawałek go prowadziłam, jak ostatni przegryw. Ale przynajmniej miałam czas, żeby się uspokoić i popodziwiać widoki. A było na co popatrzeć. Strome skalne ściany, spływające po nich kaskady wody, uroczy kamienny most przebiegający nad spektakularnym wodospadem Stigfossen – to zdecydowanie nie był krajobraz z tego świata. Napatrzyłam się, moje serce zaczęło w końcu bić w normalnym rytmie, panika przeszła – mogłam dalej cieszyć się zjazdem, choć z prędkością nadal nie szalałam.

bty
Zjazd Trollstigen był dla mnie tak stresujący, że nawet nie myślałam o robieniu zdjęć. W związku z tym mam tylko to jedno. 

Wjechałam w dolinę Romsdalen. Otaczały mnie gigantyczne wertykalne ściany i postrzępione turnie, a nad moją głową kłębiły się posępne czarne chmury. To była jedna z tych dolin i jeden z tych momentów, w których człowiek czuje się malutki. Zaczęło padać, więc pospiesznie dojechałam na camping i w deszczu rozbiłam namiotu u stóp Trolltindane – masywu, który opada w dolinę największą pionową ścianą Europy – Trollveggen. “Stroma, przewieszona, zwieńczona licznymi turnicami. Arcydzieło barokowej architektury, istny obraz piekła uformowanego w skale, siedlisko skamieniałych na zawsze za swoje grzechy trolli i zgubionych dusz.” – opisywał ją polski wspinacz Tadeusz Piotrowski. Facet absolutnie nie dramatyzował – samo patrzenie na Ścianę Trolli z dołu budziło respekt i nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co się czuje siedząc tam w skale.

IMG_20190602_211303.jpg
Nocleg pod Trollveggen
IMG_20190603_113308.jpg
Ściana Trolli
IMG_20190603_124612.jpg
Dzień jak co dzień, zwykła krajówka
bty

Dalsza droga prowadziła krajówką wzdłuż rzeki Rauma. Ruch był niewielki, a krajobraz wciąż dziki: tu jakieś wodospady, tam łąki pełne żółtych kwiatów, a za nimi przyprószone śniegiem górskie szczyty. Kwintesencja norweskości. Wjechałam do doliny Gudbrandsdalen, którą do tej pory kojarzyłam głównie z etykiety popularnego norweskiego brązowego sera Brunost. Po kilku godzinach jazdy miałam w miejscowości Lesja zjechać z równiutkiej szosy w jakąś boczną dróżkę prowadzącą przez góry. Miałam jeszcze całkiem sporo siły, ale profil wysokościowy zapowiadał długą i wymagającą wspinaczkę – postanowiłam więc podjechać tylko kawałek przed wieczorem, zanocować gdzieś w lesie i rano walczyć dalej.

IMG_20190603_200930.jpg
IMG_20190603_214418 (2).jpg
bty

Szutrowa droga prowadząca najpierw przez las, a potem przez wznoszący się na 1200 m n.p.m. płaskowyż. Absolutna pustka wokół. Słychać tylko wiatr i dobiegające zza krzaków gdakanie pardw. Trzydzieści kilometrów in the middle of nowhere. Coś, co absolutnie uwielbiam. A raczej uwielbiałabym, gdyby nie ciążące stromym podjeździe sakwy. To była nierówna walka. Droga ani na chwilę nie chciała zrobić się bardziej płaska, a ja czułam, że po wczorajszej byle jakiej kolacji i jeszcze bardziej byle jakim dzisiejszym śniadaniu nie jestem w stanie zmusić moich nóg do takiego wysiłku. Zeszłam z roweru i zaczęłam mozolnie dreptać, wpychając to bydlę do góry i zaczynając poddawać w wątpliwość to, czy to jeżdżenie z sakwami to moja broszka, czy też może powinnam przerzucić się na ultralekki bikepacking.

IMG_20190604_123821.jpg
hdr

Dopchałam się jakoś na górę. W oddali widać było ośnieżone szczyty, chyba Dovrefjell. Czekało mnie 20 kilometrów przyjemności – w końcu z górki! Nieco martwiła mnie tylko wizja przyszłości: w miasteczku Vågåmo miał się zacząć kolejny podjazd, znowu jakimiś gruntowymi drogami. Przez 6 kilometrów średnio 10 % nachylenia. Zaczęłam szukać alternatyw, ale wszystkie były strasznie dookoła. – Raz kozie śmierć – pomyślałam i przystąpiłam do drugiej odsłony mojej pieszej wycieczki rowerowej. Nie była to przyjemność. Co i rusz spoglądałam na wysokościomierz w zegarku, droga dłużyła się i dłużyła. Nie było nawet komu ponarzekać na bolące plecy i obtartą piętę.

IMG_20190604_152743 (2).jpg

W końcu piekło się skończyło, a zaczęła się narodowa droga turystyczna Valdresflya, biegnąca przez wschodnią część najwyższego pasma górskiego Skandynawii – Jotunheimen. Elegancki asfalt, a wokół znowu nic – tylko od czasu do czasu jakieś punkty z ławeczkami albo campingi. Zatrzymałam się niedaleko jeziora Nedre Sjodalsvatnen. Wieczór na prawie 1000 m n.p.m. był dość rześki, więc do spania pozakładałam najgrubsze skarpety i czapkę, miałam też w pogotowiu grube rękawice. Sprawdziłam prognozę pogody – następnego dnia miałam wjeżdżać na 1389 metrów, na drugą najwyższą przełęcz w Norwegii dostępną dla ruchu samochodowego i dobrze było wiedzieć, jakich warunków się spodziewać. Spore opady z rana, które miały ustąpić około południa, oprócz tego mgły. – Cóż, mogło być lepiej… W takim razie po prostu pośpię dłużej, żeby przeczekać najlepszy deszcz – uznałam i spokojnie zanurzyłam się w ciepły kokon śpiwora, zadowolona z dobrego pretekstu, by nie nastawiać budzika.

bty
Valdresflya wieczorem…
IMG_20190605_101143.jpg
…i rano

Obudził mnie dźwięk kropli padających na tropik. Poleżałam sobie do momentu, gdy rytm wybijany przez deszcz zrobił się jakby wolniejszy. Wyjrzałam na zewnątrz, by ocenić sytuację. – Chyba nie jest tak źle, można jechać – uznałam.

IMG_20190605_111301.jpg
Tu jeszcze przejrzystość powietrza jest pierwsza klasa!
IMG_20190605_130353.jpg

Przywdziałam foliową pelerynę i z mokrym namiotem na bagażniku i nadzieją na rychłe przejaśnienia ruszyłam na południowy zachód. Wyjechałam powyżej granicy lasu, zaczęło wiać. Mimo, że podjazd trochę mnie rozgrzewał, zaczęły mi marznąć palce u stóp, tkwiące w przemoczonych doszczętnie butach. Wokół drogi leżało sporo śniegu, a widoczność z minuty na minutę zaczęła się pogarszać. Miały być niezapomniane widoki, tymczasem mgła zrobiła się na tyle gęsta, że widziałam tylko kilka metrów drogi przed sobą. Niby przeżyłam coś podobnego zeszłej zimy w norweskich górach, ale tym razem znowu byłam zaskoczona. Zaskoczona i trochę przestraszona, prawdę mówiąc. Mogłam tylko mieć nadzieję, że kierowcy w tych warunkach będą jechać super wolno i że moje migające światełko z tyłu chociaż trochę widać. Najrozsądniej byłoby to wszystko przeczekać, tylko że nawet nie było gdzie. Nie pozostało nic innego, jak wjechać na przełęcz i potem jak najszybciej ją opuścić – najlepiej w jednym kawałku.

Jakoś mi się ta sztuka udała. Nikt mnie nie potrącił, a kilkaset metrów niżej mgła zaczynała się przerzedzać. Adrenalina opadła i dopiero zaczęło do mnie dochodzić, że stopy są zgrabiałe z zimna a poziom cukru we krwi zdecydowanie się obniżył. Po długim odcinku przez kompletne pustkowia przy szosie pojawił się jakiś hotel i kawiarenka. Mocno liczyłam, że dostanę tam jakąś herbatę i ciastko i trochę odtajam przed dalszym zjazdem, Pocałowałam jednak klamkę – sezon zaczynał się dopiero za trzy dni. Odtańczyłam mój dziwny taniec pod tytułem “rozgrzej stopy” – postukałam palcami o ziemię, pokręciłam trochę nóżką i ruszyłam dalej. Za parę kilometrów miałam dojechać do miasteczka Beitostølen – na szczęście tam, mimo pogody pod psem, tętniło życie. Zobaczyłam szyld Peppe’s Pizza i poczułam, że właśnie tego mi potrzeba: uzupełnienia kalorii jakimś ciepłym jedzonkiem. Dawno nic tak mi nie smakowało, jak ta pizza – całkiem zwyczajna zresztą, z serem i pomidorami, i owocowa herbata, do której wsypałam mnóstwo cukru.

Trochę podeschłam w pizzerii, trochę w dalszej drodze, bo po południu w końcu przestało padać. Na tyle przyjemnie się zjeżdżało i na tyle wcześnie dotarłam do Fagernes, że postanowiłam podjechać jeszcze przedostatni wielki podjazd, który czekał mnie podczas tej podróży. Na campingu w Tisleidalen czekała na mnie niespodzianka, niezbyt miła. Coś dziwnego stało się z stelażem mojego namiotu: jedna rurka wcisnęła się w drugą i za nic nie mogłam jej z powrotem wycisnąć. Męczyłam się z godzinę, aż w końcu udało mi się prowizorycznie, za pomocą taśmy klejącej jakoś to naprawić. Tropik nieco zwisał, więc modliłam się, żeby w nocy nie padało, bo na pewno tak rozłożony dach nad głową przecieknie. Cieszyłam się też, że następnej nocy miałam już spać pod dachem – niecałe 70 kilometrów dalej, niedaleko Nesbyen, czekało na mnie ciepłe łóżko w domu Dorte, mojej szefowej z ostatniego sezonu zimowego, którą miałam odwiedzić na parę dni.

Powoli męczyła mnie już bowiem ta pogodowa sinusoida i przeszkadzała mi w byciu tu i teraz i cieszeniu się samym faktem podróży.  Jeżdżenie w deszczu i zimnie? Spoko, o ile masz się potem gdzie wysuszyć. Spanie pod namiotem w deszczu? Spoko, o ile nie musisz następnego dnia tego mokrego namiotu pakować.

Kolejnego poranka wydawało się, że w końcu przyszło lato. Słońce grzało na całego.  W powietrzu unosiła się zwiastująca burzę wilgoć, więc spakowałam się pospiesznie, chcąc jak najszybciej dojechać do celu. Długi zjazd do Gol dostarczył mi czystej rowerowej radochy, a widząc mapkę z trasami rowerowymi przy budynku informacji turystycznej złożyłam sobie postanowienie, że kiedyś w tej okolicy spędzę lato i to wszystko zjeżdżę. Na ostatnich serpentynkach przed wjazdem do doliny Hallingdal złapała mnie pierwsza z czterech tego dnia fal deszczu. Taka prawdziwa letnia ulewa – pięć minut i człowiek jest jak po prysznicu. Tym razem nawet mnie nie obeszło, że buty są kompletnie mokre. Przynajmniej było ciepło.

IMG_20190606_124902 (2).jpg
Ścieżka rowerowa przez dolinę Hallindal

Zjechałam do Gol, przejechałam na drugą stronę doliny i wjechałam na leśną ścieżkę przy torach. Wszystko pachniało jak letnia wycieczka rowerowa podczas wakacji u babci. Został już tylko ostatni diabelski podjazd, ponad 800 metrów w górę. Znałam go dobrze, zimą często jeździłam go samochodem a czasem na fatbike’u. Okazało się, że przez zaledwie sześć tygodni, od końcówki kwietnia do początku czerwca zmieniło się tu prawie wszystko. Ujawniły się rzeki, o których istnieniu nawet nie wiedziałam, bo ukrywały się pod grubą warstwą śniegu, wzgórza porastała soczysta trawa. Nie zmieniło się jedno – podjazd nadal był tak samo stromy. Minęłam muzeum, nieużywaną skocznię narciarską, zjazd do ośrodka narciarskiego, w którym pracowałam. Tuż przed zjazdem na Mykingvegen złapała mnie jeszcze jedna konkretna burza. Ostatni stromy odcinek przemaszerowałam. Do domu Dorte dotarłam ociekająca wodą i umęczona.

Po sześciu dniach intensywnego jeżdżenia nie mogłam już patrzeć na rower. Miałam za to straszną ochotę na piesze wycieczki w górach z psem Dorte – Zikko. Wprawdzie w niższych partiach gór trzeba było przebijać się przez całkiem spore mokradła, niemożliwe do przejścia w suchą stopą, ale byłam gotowa zapłacić taką cenę za możliwość podziwiania majaczących w oddali grzbietów Jotunheimen z porośniętych rdzawymi i żółtymi trawami i krzewinkami szczytów Kvasshovdy i Trommenatten. Po drodze napotkaliśmy paru rowerzystów – zazdrościłam im trochę łatwości, z jaką byli w stanie pokonywać kamieniste ścieżki i podjęłam postanowienie podszlifowania kiedyś moich umiejętności jazdy w terenie, żeby poczuć tą wolność związaną z jazdą po górach. Póki co, po dwóch dniach przerwy od jeżdżenia, zadowoliłam się krótką wycieczką po łatwiejszych ścieżkach, bez zdobywania szczytów.

IMG_20190607_141417.jpg
IMG_20190607_150114(1).jpg
Kvasshovda
IMG_20190610_114158(1)
IMG_0802 (2).jpg
Nesbyen – podobno najlepsza norweska destynacja dla kolarzy górskich
IMG_20190607_142249 (2).jpg

Zanim ruszyłam w dalszą drogę, wybraliśmy się jeszcze na wędrówkę w górach Hemsedal, zwanych skandynawskimi Alpami. Za cel obraliśmy jeden z najpopularniejszych szczytów w regionie – Skogshorn (1728 m np.m.). W ostatnich latach szlak został odrestaurowany przez nepalskich szerpów, dzięki czemu spora część podejścia przebiega wygodnymi, kamiennymi schodkami. Ostatnie dwa kilometry to dość stroma, piarżysta ścieżka w skalistym terenie, nie nastręczająca jednak trudności. Skogshorn należy do Hemsedal Top 20 – grupy dwudziestu najpiękniejszych szczytów regionu, których zdobycie kolekcjonerzy mogą udokumentować podbijając na szczycie stempelek w specjalnej książeczce.

IMG_20190611_151017_HDR
IMG_20190611_142712~2.jpg
IMG_20190611_171831~2.jpg
IMG_20190611_164728_HDR

Po pięciodniowych wczasach wypełnionych górskimi wędrówkami i spotkaniami przy dobrym jedzeniu ciężko było się ruszyć. Człowiek szybko przyzwyczaja się do mięciutkiego łóżka i wygody, a perspektywa całego dnia jazdy w deszczu i spania w nie do końca sprawnym namiocie nie należy do najbardziej kuszących. But a cyclist’s gotta do, what a cyclist’s gotta do. Zresztą bywają gorsze rzeczy, niż jazda niemal pustą szosą przez las, wzdłuż jeziora Tunhovdfjorden. Dojechałam do narodowej trasy rowerowej numer 5 (którą już wcześniej jechałam w Romsdalen i Gudbrandsdalen). Prowadziła przez wąskie, idylliczne boczne dróżki. Lasy, łąki z pasącymi się owcami, małe domki i zieleń, która po intensywnym deszczu wyglądała tak, jakby ktoś nieco zaszalał z suwakiem “nasycenie”.

IMG_20190612_113953.jpg
IMG_20190612_150817.jpg
Kościół klepkowy w Nore z XII wieku
IMG_20190612_160822.jpg

Zostało mi niecałe 160 kilometrów do mojego celu – Fredrikstad, niedużego miasta na wschodnim wybrzeżu. 160 całkiem łatwych kilometrów, bez wielkich wzniesień. Dwa dni spokojnej jazdy i jestem. Ale pomyślałam: przecież nie muszę. Nie mam ochoty znowu ładować mokrego namiotu, nie chce mi się już męczyć w tej pogodzie. Mam ochotę być jak najszybciej we Fredrikstad i zacząć weekend o jeden dzień wcześniej u Julii w Fredrikstad. Spięłam poślady, przejechałam 120 kilometrów dzielące mnie od portu w Horten. Przez fiord Oslo dopłynęłam do Moss, gdzie władowałam się w pociąg i za chwilę byłam na miejscu. Normalnie pozostawałby mi niedosyt, czułabym, że oszukałam, nie dojechałam trasy do końca, poddałam się lenistwu. Ale chyba byt dużo czasu w ostatnich miesiącach spędziłam w Norwegii i zaczęło mi się udzielać tutejsze podejście, by robić wszystko godt nok – wystarczająco dobrze, zamiast spinać się i realizować jakieś wielkie ambicje. A 750 kilometrów, 9557 metrów pod górkę i kilka chłodnych nocy w namiocie to dla mnie jest godt nok. Zasłużyłam na zimne piwo w pubie nad rzeką Glomma i wieczorne siedzenie na plaży.

IMG_20190615_203503.jpg
Jak będziecie szli na plażę w Fredrikstad, to uważajcie: mieszka tam żmija Olaf.
IMG_20190615_204417.jpg

IMG_20190615_210620.jpg

Norwegia rowerem – praktyczne wskazówki:

  1. Z wyspy Vigra, na której znajduje się lotnisko, do Ålesund nie da się dojechać rowerem. Wszystko przez podwodny tunel Valderøytunnelet. Trzeba skorzystać z autobusu – albo prosto z lotniska, albo z sąsiedniej wyspy Valderøy. Polecam opcję nr 2: kilka kilometrów przejażdżki po urokliwych wyspach i kilkadziesiąt koron pozostających w portfelu (autobus z lotniska dla osoby + rower kosztuje bodajże 150 NOK, autobus z Valderøy 63 NOK). Same plusy, żadnego minusa. Rozkład jazdy można znaleźć tutaj.
  2. Przez które tunele można przejechać? Które będą bardzo klaustrofobiczne i ciemne, a które da się pokonać bez większej traumy? Przez które znajdziemy jakiś objazd? Takie informacje znajdziecie na tej stronie. Gdybym nieco dokładniej ją przestudiowała, unikałabym spotkania z zasypanym starym tunelem i nadrabiania paru kilometrów. Polecam!
  3. Czy da się tanio jeść w Norwegii nie przywożąc jedzenia z Polski? Odpowiedź brzmi: Kiwi. W tym sklepie zrobicie najtańsze zakupy – szukajcie produktów oznaczonych First price, a wyżywicie się wydając praktycznie tyle samo, co w Polsce.
    IMG_20190613_140549.jpg
  4. Tanie spanie w Norwegii = namiot. Można zgodnie z prawem spać na dziko, o ile utrzyma się 150 metrów odstępu od zabudowań. Jeżeli będziecie jeździć po górach i macie ochotę na nocleg pod dachem, możecie poszukać schronisk i chatek samoobsługowych na tej stronie.
  5. Górskie drogi, takie jak Trollstigen czy Valdresflya są otwarte tylko przez kilka miesięcy w roku. Informacje na ten temat znajdziecie tutaj i tutaj.
  6. Prom na trasie Horten–Moss jest darmowy dla pieszych i rowerzystów. Odjazdy co pół godziny, w godzinach szczytu co 15 minut. Rozkład jazdy znajdziecie tu.
  7. Z reguły za zabranie roweru do pociągu płaci się, i to całkiem niemałe pieniądze. Na trasie Moss–Fredrikstad nie ma możliwości zrobienia rezerwacji na przewóz roweru i nie ma specjalnego wagonu do tego przeznaczonego. Nie miałam jednak żadnego problemu, żeby zabrać rower na pokład i nie musiałam nic płacić za tę przyjemność – nie jestem niestety w stanie powiedzieć, czy to normalna praktyka, czy tylko uprzejmość Pana Konduktora. Bilety na pociąg można kupić w automacie albo na vy.no.
  8. Niektóre górskie drogi, zwłaszcza te boczne, ciągną się przez wiele kilometrów pośrodku niczego. Przed wjechaniem na taką warto zatem zrobić zapasy jedzonka i picia.

Poglądowa mapka trasy:mapa  Ålesund Moss trasa.jpg

2 thoughts on “Całe życie pod górkę, czyli Norwegia rowerem. Przydługa relacja z trasy Ålesund-Fredrikstad + praktyczne wskazówki”

  1. Pingback: Norwegia rowerem - praktyczny przewodnik - Wobbly Ride

Leave a Reply

en_USEnglish
Scroll to Top