O tym jak jeździłam Czołgiem, czyli testuję fatbike’a

 Ten wpis nie powstał we współpracy z żadną marką. Prawdopodobnie żadna marka nie dałaby roweru do testów komuś z 153 polubieniami na fejsie i blogiem aktualizowanym raz na 2 miesiące i czytanym prawdopodobnie głównie przez mamę i kilku znajomych. Nic dziwnego, żaden to interes.

Na szczęście nie cały świat działa jeszcze na zasadzie “co ja z tego będę miał?” i rower pożyczył mi pracujący ze mną w knajpce przy stoku kucharz Jan, który wiedział, że ja + rower = Wielka Szalona Miłość i postanowił mi ułatwić przetrwanie norweskiej zimy.

– I tak stoi i nikt na nim nie jeździ – powiedział. – Możesz go mieć całą zimę.

Tym sposobem miałam okazję sprawdzić, jak się jeździ na maszynie, której kupno prawdopodobnie nigdy nawet nie przeszłoby mi przez głowę. Drogiej, dziwnej i takiej, której opony na asfalcie buczą tak, że można pomyśleć, że gdzieś tam ukryty jest silnik. Na monster trucku wśród rowerów. Czarnym Czołgu, pogromcy piachów, śniegów i bezdroży, którym przejedzie nawet tam, gdzie podłoże teoretycznie jest niejeżdżalne. Przynajmniej tak wynikało z przeczytanych przeze mnie w internecie opinii na temat fatbike’ów.

hdr

bty

Jako, że było to już po miesiącu mojej rowerowej abstynencji, podekscytowałam się okrutnie. Niby trochę wiedziałam, że na fatbike’u, po śniegu będzie się jeździło trochę inaczej (czytaj: wolniej i trudniej), niż na “normalnym” rowerze, ale oczami duszy widziałam już, jak niczym odkrywca przemierzam okoliczne płaskowyże po nówka nieśmiganym śniegu, robiąc przy okazji formę życia i łydę ze stali. Zresztą ze mnie też żadna chudzinka, więc z Tłuścioszkiem powinnam tworzyć całkiem zgrany duet.

Grubas to rower bardzo wesoły. Niemal każdy, kto go pierwszy raz widzi i pierwszy raz go dosiada reaguje tak samo. Radosnym okrzykiem: – Ale śmiesznie!

bty
Tata testuje i cieszy się jak małe dziecko. Chociaż chyba i tak woli na nartach.

Nie inaczej było ze mną. Gdy Jan wręczył mi fatbike’a najpierw nieufnie obmacałam wielgachne opony, dwa razy szersze niż w zwyczajnym góralu. – Trochę flak – pomyślałam, ale już po chwili zreflektowałam się, że przecież tak ma być. Im mniej powietrza, tym większa przyczepność. – Czyli jest szansa, że się nie pozabijam, jeżdżąc po śniegu i lodzie. Wspaniale!

bty

bty
Na szczupłym rowerze w życiu bym na coś takiego nie wyjechała. Na faciku to była jazda jak każda inna.
IMG_0714
Za to prawie bym się zabiła biegnąc po tym lodzie do zdjęcia z samowyzwalacza.

Przejechałam dwie rundki wokół domu, ochując i achując nad tym, jak monstrualne opony gładziutko prześlizgują się przez wszystkie dziury i przeszkody i jak to jadę po lodzie i nawet nie miota mną jak szatan przy hamowaniu.

Kolejnego ranka wyprowadziłam przed pracą Grubasa na pierwszą przejażdżkę i boleśnie przekonałam się, że jednak nie ma nic za darmo. Za większą przyczepność płaciło się wielkimi oporami i nawet po płaskim i twardym podłożu jechało się jak pod górkę. Wjazd na ratrakowaną trasę narciarską nie poprawił sytuacji. Kręciłam, sapałam, pociłam się mimo mrozu jak świnka – wszystko po to, żeby w ciągu dwóch godzin przejechać zaledwie 12 kilometrów!

– To już nawet z buta szybciej by było! – pomyślałam. – A na nartach na pewno.

bty

bty

Nie porzuciłam jednak całkiem tej rozrywki. Po części przyczyniły się pewnie do tego moje nieco masochistyczne skłonności i umiłowanie do styrania się, po części kwestie bezpieczeństwa. Dopóki bowiem trasy narciarskie były równiutkie, śnieg puszysty, a upadki na biegówkach mało bolesne, dopóty wolałam hasać na dwóch deskach niż na dwóch kółkach. Zwłaszcza, że jakoś głupio mi było rozjeżdżać elegancko przygotowane trasy biegowe i narażać się na pełne dezaprobaty spojrzenia Norwegów, dla których jak wiadomo biegówki to rzecz święta. Ale przyszła odwilż i śnieg zaczął zamieniać się w lód, a ja na takim podłożu, mimo mojej postępującej w zastraszającym tempie norwegizacji, wciąż czułam się niepewnie na nartach. Na Tłuściochu jechało się po tym z kolei całkiem stabilnie. Nawet jak w dzień słońce robi ze śniegu białego szejka, którego rozjeżdżają biegówkowicze i który potem, gdy słońce zachodzi zamienia się w zbiór kolein, muld i nierówności. Na nartach i na “normalnym” rowerze czułabym, że żyję na krawędzi. Grubaśne opony Czołgu po prostu łykały to wszystko niczym młody pelikan.

bty

bty

bty

bty
Mówią, że fatbike przejedzie wszędzie, a trasy na biegówki to dla niego środowisko idealne. Generalnie to prawda, ale do momentu, gdy wiosna zacznie się na dobre i gdy raczej trzeba je pokonywać łodzią.

I owszem, jest to trochę absurdalne, takie jeżdżenie po śniegu rowerem, kręcenie i kręcenie, by przesuwać się jak w slow motion. I taki fatbike to nie jest tania zabawka, więc pewnie nigdy sobie takiego nie kupię (bo w jego cenie spokojnie dwa sensowne szczupłe rowery dostanę). Środek transportu z niego żaden, chyba że mieszka się na środku pustyni albo na jakichś bagnach. Ale fajnie tak sobie czasem porobić coś bez sensu i na przekór (zwłaszcza, jak norweskie dzieci za tobą krzyczą, że przecież zimą się nie jeździ na rowerze). Bo przecież w rowerze chodzi o jedno: o wolność. A wolna jazda przez białe płaskowyże, ośnieżone lasy i skąpane w zachodzącym słońcu góry sprawia, że człowiek czuje się naprawdę wolny.

 

Leave a Reply

en_USEnglish
Scroll to Top