Przemierzając góry Pindus rowerem, doświadczyłam wymagających podjazdów, bliskości dziewiczej przyrody i niezwykłej gościnności.
Świat był zielony i pachniał gorącymi sosnowymi igłami. Droga była pusta, a ja szczęśliwa. Zawsze wyobrażałam sobie, że Grecja latem jest żółta, sucha i zakurzona. Ale Pindus był inny.
Pierwsze co zauważyłam po przekroczeniu granicy albańsko-greckiej w Kakawie to cisza. Samochód przejeżdżał może co 20-30 minut. Żadnego brzęczenia linii elektrycznych, zupełnie nic.
Zitsa
-Wcześnie przyjechałaś – powiedział Kostas, mój gospodarz z WarmShowers, kiedy zaparkowałam rower pod jego piekarnią w wiosce Zitsa.
Było dopiero po 13. Zaczęłam dzień o 4 rano, aby ustrzec się przed upałem, więc udało mi się przejechać całą trasę jeszcze przed lunchem.
Kostas zaprosił mnie do środka i podał mi świeżo upieczoną bułeczkę i zimny napój.
-Sam prawie nigdy nie podróżuję – powiedział Kostas – ale udało nam się stworzyć życie, w którym nie potrzebujemy wakacji. Mamy w pobliżu małą górską chatkę, możemy po prostu pojechać tam w weekend, chodzić po górach, mamy wszystko.
Nawet swoją żonę Annę, Amerykankę, poznał nie opuszczając wioski. Pojawiła się w jego piekarni pewnego dnia podczas podróży po Grecji. Dobrze im się gadało. Kilka tygodni później przyjechała ponownie, aż w końcu porzuciła karierę prawniczą w Nowym Jorku, by przenieść się do tej maleńkiej wioski znanej z wina i jedzenia.
Teraz oboje starają się ożywić Zitsę, organizując warsztaty kulinarne dla turystów i angażując mieszkańców w różne inicjatywy.
Podczas gdy Kostas piekł aromatyczne ciasteczka, ja zdrzemnęłam się w pokoju dla gości. Był położony w piwnicy, panował więc przyjemny chłód. Tysiące książek na półkach tworzyły poczucie przytulności. Zapach starego papieru przeniósł mnie z powrotem do dzieciństwa, gdy odwiedzałam lokalną bibliotekę w mojej miejscowości, ciągle szukając nowych historii, w które mogłam się zanurzyć i zapomnieć o bożym świecie.
Obudził mnie łomot grzmotu. Obserwując strumienie deszczu czułam jakby katharsis po tygodniach suszy.
Postanowiłam przejść się na wzgórze, gdzie Lord Byron, wielki fan Zitsy, delektował się miejscowym winem zaserwowanym mu przez mnichów z tutejszego klasztoru.
Faktycznie, tak jak pisał w swoich dziełach brytyjski poeta, wioska miała magiczny urok. Od czasu jego wizyty na zaproszenie miejscowego albańskiego władcy Ali Paszy, wzgórza zaroiły się od turbin wiatrowych. Poza tym chyba niewiele się zmieniło. Życie toczyło się powoli, bujna przyroda się rozwijała, a w powietrzu czuć było świeżość.
Przed wyjazdem Kostas poprosił mnie o napisanie mojego imienia na tablicy w piekarni. Byłam gościem numer 1144, zaraz za innym polskim rowerzystą, który wyjechał tego samego dnia rano.
Jedynymi uczestnikami ruchu na małych wiejskich drogach były żółwie, powoli migrujące z jednej kępki trawy na drugą. Skręciłam w samotną szutrową drogę. Mijając wielki budynek zostałam otoczona.
Było ich pięć. Wielkie, kudłate i wściekłe.
Sfora psów warczała, obnażając ostre zęby. Sróbowałam swojej standardowej taktyki, rozmawiając z nimi spokojnie, ale stanowczo. Bez powodzenia. Za każdym razem, gdy próbowałam ruszyć do przodu, psy tworzyły blokadę na drodze.
Zaalarmowany szczekaniem mężczyzna wyszedł w końcu z budynku i rzucił kilka kamieni w kierunku psów. Wycofały się.
Mężczyzna dał mi ręką znak, że mam jechać dalej.
W drodze pod górę, moje tylne koło toczyło się jakby ospale. Zatrzymałam się i zauważyłam, że połowa powietrza uleciała.
W prażącym słońcu naprawiałam dętkę. Kilku kierowców zatrzymało się, pytając, czy nie potrzebuję pomocy.
-Też jeżdżę rowerem – powiedział jeden z nich, wytatuowany, brodaty młody człowiek. – Powinnaś przyjechać do mojego schroniska, możesz rozbić namiot w ogrodzie.
Free Inn Zagori – głosiła wizytówka, którą mi wręczył. Wygooglowałam lokalizację. Miejsce było oddalone o niecałe 50 km, ale zanim się tam udałam, miałam w planie jeszcze jeden objazd.
Vitsa
Vitsa to tradycyjna wioska, jedna z wielu, z których słynie region Zagori. Kamienne domy i brukowane uliczki doskonale współgrały z otaczającą je przyrodą.
Znana jest z wąwozu Vikos, przez niektórych nazywanego greckim Wielkim Kanionem. Poczekałam aż minie największy upał i wybrałam się na spacer, aby go zobaczyć. Pionowe ściany wyglądały imponująco w wieczornym słońcu.
W Vitsie biwakowałam na przytulnym podwórku organizacji zwanej The Land Beyond. Z tarasu tradycyjnego zagorskiego domu obserwowałam, jak góry różowieją po zachodzie słońca.
-Widzisz ten chodnik? – Pan Nikos, właściciel, wskazał na brukowaną uliczkę prowadzącą do domu. – Odrestaurowaliśmy go własnymi rękami. To były niemalże prace archeologiczne.
Posiadłość należała od wieków do jego rodziny, a on przekształcił ją w przestrzeń, w której odbywają się seminaria, wędrówki i wydarzenia wspierające zrównoważony rozwój. Tego wieczoru była tam grupa studentów i żałowałam, że następnego dnia musiałam ruszyć w drogę o świcie i nie mogłam zostać dłużej i pogadać z nimi przy grillu.
Żal zniknął, gdy rano zobaczyłam świat budzący się do życia. Miękkie światło grało na kroplach rosy na polach. Kołderka z mgieł pokrywała kotliny między górskimi masywami. Jadąc w dół, dostałam gęsiej skórki – po raz pierwszy od tygodni temperatura była niższa niż 20 stopni.
Zatrzymałam się przy moście Kokkori, wciśniętym między dwa ogromne klify. Kamienny łuk stał niewzruszony od ponad 270 lat, przecinając rzekę Vikos.
W Tsepelevie, pierwszej miejscowości na trasie, miałam nadzieję zaopatrzyć się w jedzenie na nadchodzące dni w górach. Z trudem prowadziłam rower w górę stromej, brukowanej ulicy, tylko po to by zastać łańcuch owinięty wokół zamka w drzwiach miejscowego sklepiku. Jedynego w promieniu około 50 kilometrów. Na szczęście wciąż miałam żelazne racje kuskusu, płatków owsianych, orzechów i chleba.
Przebiegłam językiem po ustach i poczułam słony smak. Na szczęście w zielonym lesie ukrytych było mnóstwo źródełek z wodą. Korzystałem z każdej okazji, by napełnić bidony lodowatą wodą i wsłuchać się w tajemniczy szum drzew.
Gładki asfalt prowadził mnie coraz wyżej. Nachylenie było łagodne, idealne do jazdy na rowerze, nawet z ciężkimi sakwami.
Free Inn Zagori
Pojawiła się polana, a na niej duży kamienny dom.
-Czy to ty jesteś tą dziewczyną z przebitą dętką? Akis mówił mi o tobie. – powitał mnie Kostas, przyjaciel właściciela Free Inn Zagori. W górach Pindus wieści szybko się rozchodzą.
Nalał mi szklankę domowej lemoniady z dużą ilością lodu. Była rozkosznie słodka. W przestronnym pomieszczeniu znajdowały się instrumenty muzyczne oraz książki o biegach górskich, górach i medytacji.
Poszłam sprawdzić nowo wybudowany prysznic na zewnątrz. Dwie proste drewniane ściany zapewniały prywatność, a do ściany podłączony był zwykły szlauch. Ciężki strumień był zimny, ale na na moje plecy padały promienie słońca i je ogrzewały.
-Meteora? Tam będzie za gorąco. A nad jeziorem Aoos są hordy psów pasterskich- powiedział Akis, gdy wyjawiłam swoje plany na kolejne dni. – Lepiej jechać na północ. Tamta droga jest cudowna.
Byłam sceptyczna. Meteora była na moim radarze od czasu pierwszej wyprawy rowerowej w 2018 roku. Wówczas z powodu kontuzji nie udało mi się dotrzeć do Grecji. W tym roku chciałam nadrobić wszystko, co wtedy przegapiłam. Ale mam jedną zasadę: jeśli jakiś lokals, który też jeździ na rowerze, poleca ci jakąś trasę, musisz go słuchać.
Tymfi
Tak oto znalazłam się w greckich Dolomitach. Pionowe ściany góry Tymfi nad bukowymi lasami wydawały się niemożliwe do podbicia i monumentalne. Wpatrywałam się w nie jak zahipnotyzowana i tylko co jakiś czas odwracałam wzrok, żeby spojrzeć na drogę.
Po południu nad pasmem skumulowały się ciężkie chmury. Kukułki latały nisko nad łąkami. Przyspieszyłam, bo nie uśmiechała mi się wizja spędzenia burzy gdzieś na stromym zboczu, bez możliwości znalezienia nawet miejsca na rozbicie namiotu. Krew szybciej krążyła w moich żyłach, a oddech stawał się coraz szybszy i płytszy. Czułam, że żyję.
Burza nigdy nie nadeszła. Powietrze było wilgotne przez chwilę, a zpotem znów stało się palące. Na zjeździe moje hamulce wydały metaliczny dźwięk. Zdjąłam koło. Oczywiście, powinnam była wymienić klocki jakiś czas temu. Liczne wzniesienia Pindusu kompletnie je zajechały.
Konitsa
Znalazłam idealne miejsce na nocleg za miastem Konitsa, nad rzeką Aoos. Poziom wody był niski i wyglądała na mętną.
Siedząc pod drzewem i jedząc przekąskę, czekałam z rozbiciem namiotu, aż będzie wystarczająco późno i będę miała pewność, że nikt nie będzie się tam kręcił. Nagle usłyszałam dzwoneczek, potem kolejny. Wkrótce była to już cała orkiestra. Pojawiło się stado kóz. Zaczęły skubać liście drzewa, pod którym skrywałam się przed słońcem. Cztery duże psy pasterskie rzuciły mi gniewne spojrzenie. Psychologiczna walka nie trwała długo. Po paru minutach spakowałam się i oddaliłam. Toczyłam rower przez skalistą równinę do momentu, gdy dzwonki i szczekanie ucichły.
Żałowałam, że nie zostałam w górach. Było zdecydowanie za gorąco. Pięć minut po umyciu się w rzece byłam już spocona.
Co więcej, 1,5 litra wody, którą uzupełniłmaw mieście, było kroplą w morzu moich potrzeb. Wypiłam ją w ciągu pierwszej godziny nad rzeką i teraz musiałam przetrwać resztę wieczoru i nocy z zaledwie kilkoma kroplami na dnie bidonu. Położyłam się wcześnie spać, tylko po to by uciec przed uciążliwą suchością w ustach.
Ekstremalnie spragniona, rano szybko zwinęłam mój obóz i udałam się do miasta. Na szczęście przed stromym wzgórzem do centrum był przydrożny kranik, więc napełniłam butelki, obmyłam twarz i łapczywie wypiłam tyle, ile mój żołądek był w stanie przyjąć.
-Kalimera, Maria. Kalimera, Christos. – Wszyscy w Konitsie wydawali się znać wszystkich. Ludzie z uśmiechem prowadzili rozmowy podczas wybierania najbardziej soczystych pomidorów i najsłodszych czereśni z ryneczku.
Droga krajowa numer 20
Zaopatrzona w chleb, ser, halwę i owoce, wyruszyłam na drogę krajową nr 20. Gotując się podczas pierwszego podjazdu nie miałam pojęcia, co jeszcze czeka mnie na tej drodze, która kiedyś była najszybszym połączeniem między Epirem a zachodnią Macedonią. Po wybudowaniu autostrady Egnatia, szosa ta się wyludniła i prawie nie było na niej aut.
Skąpa roślinność jakimś cudem przetrwała w palącym słońcu. Z utęsknieniem wypatrywałam cienia i z entuzjazmem witałam każdy najmniejszy powiew wiatru. Przeglądałam mapę w poszukiwaniu jakichś źródełek, sklepów, stacji benzynowych czy restauracji, bo moje zapasy wody kurczyły się szybciej niż zwykle.
W promieniu 40 kilometrów nie było nic.
Nie przejeżdżały nawet żadne auta, żebym mógła kogoś zatrzymać poprosić o wodę. Zawartość moich butelek była już bliska wrzątku i smakowała obrzydliwie.
W końcu zobaczyłam garstkę domów. Drewniany znak Cafe wskazujący w stronę jednego z nich dał mi nadzieję.
Weszłam do mrocznego pomieszczenia i wyjąłam z lodówki dwie butelki wody i lemoniadę. Mężczyzna w wytartej koszuli zza lady tępo wpatrywał się w ekran telewizora.
Na zewnątrz usiadłam przy chybotliwym stoliku. Właściciel przyniósł szklankę z kostkami lodu i podzielił się ze mną arbuzem. Choć nie mieliśmy wspólnego języka, by prowadzić rozmowę, wydawał się odczuwać ulgę, że w końcu coś się dzieje i znalazł jakąś dystrakcję od swojego apatycznego dnia.
Po tej krótkiej przerwie znów zaczęłam się zmagać z problemami. Zapach topniejącego asfaltu i kurzu drażnił mój nos. Moje usta były suche i słone. Mój mózg nie miał radości z jazdy po monotonnym i surowym krajobrazie.
Zaczęłam się martwić o wielką wspinaczkę przed nami i znalezienie miejsca na obóz. Myśl o spędzeniu kolejnej nocy bez wystarczającej ilości wody sprawiła, że moje serce zaczęło bić szybciej.
Pośrodku niczego
Gdy dotarłam do skrzyżowania, aura nagle się zmieniła. Zielone pastwiska prowadzące do rzeki dały mi nadzieję na przetrwanie kolejnych kilometrów i znalezienie zacienionego miejsca nad wodą na noc.
Żeby było jeszcze lepiej, zatrzymał się biały van na niemieckich tablicach.
-Potrzebujesz wody lub jedzenia? – zapytała wysportowana starsza pani z krótko obciętymi siwymi włosami.
Moja euforia, gdy podała mi zimną butelkę wody była ogromna.
Mogłam znów cieszyć się tym, że jestem w jednym z najdzikszych zakątków Grecji, otoczona gęstymi lasami i pięknymi górami. Kontynuowałam jazdę pod górę, co chwilę zatrzymując się i rozglądając za miejscem na nocleg.
Zbyt widoczne z drogi, za dużo much, bez płaskiego miejsca, za mokre, za dużo kozich odchodów, wskazujących, że mogę się spodziewać kolejnej wizyty kóz i psów. Zawsze coś było nie tak, aż dotarłam do polanki nad rzeką, osłoniętej sosnami.
Przeprowadziłam dokładną inspekcję terenu szukając jakichkolwiek znaków ostrzegawczych. I oczywiście znalazłam je!
W plontaninie kształtów w błocie, jeden odcisk przykuł mój wzrok. Był duży, z długimi palcami zakończonymi ostrymi pazurami. Musiał tu być niedźwiedź!
Natychmiast włączyłam muzykę na telefonie, żeby zasygnalizować moją obecność i nie zaskoczyć zwierzęcia i ewakuowałam się z miejsca zdarzenia. Po piętnastu minutach zobaczyłam małą leśną drogę i zaparkowanego na poboczu białego vana. Niemiecka para, którą spotkałam chwilę temu, przygotowywała swój obóz.
– Czy mogę się rozbić obok was? zapytałam. Przywitali mnie ciepło, stawiając dodatkowe krzesełko przy campingowym stole i oferując arbuza. Pożyczyli mi nawet swoją konewkę, żebym mogła wziąć porządny prysznic.
Franz i Renate byli emerytowanymi biologami z południowych Niemiec. Wieczór z nimi był prawdziwą edukacją. Potrafili nazwać każdego ptaka, którego słyszeliśmy i wszystkie owady i motyle brzęczące w długiej trawie.
Nawet w wieku 80 lat prowadzili pełne przygód i ekscytujące życie. Swoim samodzielnie skonstruowanym volksvagenem dotarli do Ameryki Południowej, Iranu, Pakistanu i wielu innych miejsc.
Wiedzieli dużo nie tylko o biologii i dzikiej przyrodzie, ale także o historii. Franz polecił mi Eleni, książkę Nicholasa Gage’a, historię matki autora i greckiej wojny domowej w 1948 r.
-Grammos, ta góra, którą widziałaś, jadąc od strony Albanii, była miejscem, gdzie rozegrała się decydująca bitwa. Brutalna i krwawa – powiedział. – Żadne zwierzę nie jest tak okrutne i głupie jak człowiek. Nie mogę zrozumieć, dlaczego podczas wojny nawet inteligentni i wykształceni ludzie zamieniają się w potwory, że okoliczności mogą sprawić, że ludzie robią tak straszne rzeczy.
Potrząsnął głową i zaczął szlochać, poruszony cierpieniem, jakie jeden człowiek może sprawić drugiemu.
Renate próbowała go pocieszyć tuląc go w swoich ramionach. Przez resztę wieczoru unikaliśmy tematu wojen, skupiając się na tematach takich jak przyroda i podróże oraz delektując się słodkim greckim czerwonym winem.
Nad naszymi głowami przeleciał nietoperz. Las zaczął wyglądać jak mikro-miasto, z tysiącami świetlików. Zapomniałam o wszystkich trudnościach, przez które przeszłam tego dnia.
Noc była spokojna, a mój umysł rozluźniony. Miękka trawa pod moim namiotem i zielony las pełen świetlikow – wszystko było na miejscu i nie trzeba mi było niczego więcej.
Pingback: Bułgaria rowerem - praktyczny przewodnik - Wobbly Ride