Rowerem po Albanii, część 1: Durres, Berat, Kanion Osum i piekielna droga do nieba

Wpatrując się w parę stóp leżących kilka centymetrów od mojej twarzy próbowałam zasnąć. Mój policzek nieprzyjemnie przyklejał się do skórzanej kanapy. Wyciągnęłam z plecaka sweter i podłożyłam go pod głowę.

Pokładowy bar promu Bari-Durres wypełniony był rozgadanym tłumem, który z głośnym śmiechem zamawiał drinki. Wyglądało na to, że wszyscy się znają i wszystkich łączy radość z powrotu domu. Niektórzy zaczynali sobie szykować posłanie na którejś z okrągłych kanap.

Jako że mój podróżniczy budżet był ograniczony, na 10-godzinną przeprawę nie wykupiłam miejsca w kabinie. W rezultacie, musiałam dzielić barową sofę ze starszą panią z Albanii. Nasze posłanie wyglądało jak fort, otoczony moimi sakwami i jej torbmi, w tym wielką podróżniczą lodówką.

Z dwugodzinnym opóźnieniem zacumowaliśmy w porcie w Durres w momencie, gdy wielka błyskawica przecięła niebo na pół. Dziurawe ulice zamieniły się w potoki. Kompletnie przemoczona dotarłam do mojego Airbnb na przedmieściach, by w końcu odpocząć po długiej podróży. Deszczowy dzień trafił się jak znalazł, dając mi wymówkę do nicnierobienia i przygotowania się na intensywne dni pełne jeżdżenia rowerem i odkrywania.

Durres

Durres zdecydowanie nie zasługiwało na nagrodę w kategorii Najurokliwsze miasto. Dawna stolica i drugie największe miasto Albanii było typowyym kurortem z mnóstwem nadmorskich restauracji, bezdusznych apartamentowców i kanciastych komunistycznych bloków.

W samym środku tej betonowej dżungli chował się starożytny rzymski amfiteatr, zupełnie przypadkowo odkryty w latach 60-tych gdy jeden z bloków zaczął się walić. Ostało się też parę kolumn Bizantyjskiego Rynku. Wspięłam się jedną ze stromych uliczek. Ponad wyblakłymi fasadami socjalistycznych bloków i plątaniną kabli dojrzałam mieniące się śniegiem góry na wschód od miasta.

durres

Opuściłam Durres udając się na południe, po zaskakująco przyzwoitej ścieżce rowerowej, która niestety dość często była traktowana albo jak parking, albo jak chodnik. Po kilku kilometrach ruchliwej szosy i kompletnie nieatrakcyjnych przemysłowych rejonów, wkroczyłam w nowy świat.

cycling lane in albania

Gdzieś na wsi

Mój rower skakał na licznych wybojach szutrowej drogi przebiegającej przez niewielkie wsie. Kury nerwowo przestępowały z nogi na nogę i uciekając w panice ostrzegały gdakaniem swoich towarzyszy, że zbliża się jakieś dziwne monstrum na dwóch kołach.

Wiosna była już w pełni: na łąkach trawa była soczysta a kwitnące drzewa wiśni nadawały krajobrazowi koloru. Wsie, które mijałam wydawały się tętnić życiem. Starsi panowie w brązowych marynarkach śpieszyli się gdzieś na zdezelowanych motorach, zwalniając jednak zawsze by podnieść dłoń w powitalnym geście.

Na rozległych polach dostrzegłam skulone plecy, ciężko pracujące kosą i sierpem oraz osiołki, taszczące na grzbietach nieporęczne paki siana. Krajobraz aż się prosił, by go romantyzować jako powrót do sielskiej przeszłości. Ciężko było oprzeć się pokusie opisania ludzi jako ciężko pracujących ale szczęśliwych. Nie mogłam jednak wyciągać wniosków o ich szczęściu na podstawie uśmiechów, które mi słali, nieważne jak ciepłe i szczere one były. Widziałam, że nie mieli łatwego życia, przetrwawszy lata jednego z najokrutniejszych reżimów na świecie. I że nawet 30 lat po jego upadku, wielu ludzi w Albanii wciąż żyło poniżej granicy ubóstwa.

cycling in albania
spring in albania

Pochłonięta obserwowaniem otaczającej mnie rzeczywistości kompletnie zapomniałam o jedzeniu. Uświadomiłam sobie to dopiero gdy pedałowanie po płaskiej drodze zaczęło mi się wydawać niezwykle wyczerpujące. Z niskim poziomem glukozy doturlałam się do najbliższego miasteczka. Niewielkie kafejki były pełne mężczyzn powoli sączących kawę i pochłoniętych dyskusją. Jeden z nich zauważył mnie. Przyłożył swoją dłoń do ust, symulując jedzenie i spojrzał na mnie pytająco. Przytaknęłam, że owszem, szukam jedzenia, a on wskazał mi piekarnię, w której kupiłam byrek ze szpinakiem.

Po jedzeniu prosta droga do Beratu była jak odprężająca medytacja. Zawiesiłam wzrok na ośnieżonych górskich szczytach na horyzoncie i noga za nogą pedałowałam.

Berat

Białe ottomańskie domki ułożone w różne linie pokrywały zbocza po obu stronach rzeki Osum. Berat wyglądał jak muzeum. Nie dziwota, że trafił na listę dziedzictwa UNESCO. Mimo historycznego charakteru, miasto przepełnione było życiem. Na starym moście Gorica jakiś facet sprzedawał metalowe narzędzia. Przeszłam na drugą stronę rzeki i wąską wybrukowaną uliczką udałam się do mojego hostelu.

Wspinając się po kamiennych schodkach czułam się jakbym wchodziła do zamku. Z murów 17-wiecznego domu promieniował chłód – klimatyzacja była zbędna.

– Skąd jesteś? Polska? Polska jest ok – powiedział Lorenc, właściciel, pomagając mi wnieść rower po nierównych stopniach. Jego włosy były pokryte siwizną, ale twarz wyglądała świeżo. Może to niepewny uśmiech i ciepłe spojrzenie nadawały mu wygląd młodzieniaszka.

Dormitorium dzieliłam z Amerykaninem po trzydziestce. Nazwijmy go Ben, bo nie pamiętam jego imienia. W sumie nawet nie czuję się z tego powodu winna: Ben podróżował po Albanii przez prawie rok i gdy o niej mówił, nigdy nie używał nazwy kraju, tylko sformułowania ten kraj.  

Co już widziałaś w tym kraju? Ludzie w tym kraju są gościnni. Nie wiem jak długo jeszcze zostanę w tym kraju.

Przyjechał do Albanii tylko dlatego, że jako antyszczepionkowiec nie mógł pojechać do żadnego z krajów azjatyckich, w których podróżował wcześniej. Z USA wyjechał sześć lat wcześniej i od tamtej pory żył w drodze. Twierdził, że najważniejsze dla niego było doświadczanie kultury ale nie do końca wiedziałam, co ma na myśli, bo przez większość czasu po prostu smęcił o tym, jak władza we wszystkich krajach jest skorumpowana i jak podróżowanie po Indiach jest trudne, ale i tak je kocha.

Nie wiem czemu, ale na każdym wyjeździe spotykam co najmniej jednego dziwaka, z którym odbywam jakieś absurdalne rozmowy. Tym razem Ben podzielił się ze mną rewelacją, że na YouTubie obejrzał filmiki osób, które pojechały na Ukrainę w czasie wojny i według ich relacji, to nie Rosja ostrzeliwuje kraj, tylko Ukraińcy bombardują samych siebie. Uprzejmie odparłam, że trochę czasu spędziłam z ukraińskimi uchodźcami na granicy i z ich relacji co innego wynikało.

– Nie wiem, może, ale na pewno jest coś, czego mainstreamowe media nam nie mówią. Jestem pewien. Na pewno jest jakiś większy powód tej wojny.

Na szczęście miałam dobrą wymówkę by wywinąć się z tej dyskusji: chciałam zobaczyć Miasto Tysiąca Okien, bo tak Berat opisują wszystkie przewodniki. W ostatnich promieniach słońca Berat wyglądał magicznie. Nad rzeką Osum i starymi domami górował średniowieczny zamek. Jeden po drugim, muezzini z poszczególnych meczetów zaczynali śpiewać wzywając do modlitwy.

Meczety Beratu są wspaniałymi przykładami architektury Islamu i przetrwały lata represji ze strony antyreligijnego reżimu komunistycznego Envera Hoxhy. Jednak jeden z nich, Meczet Kawalerów, do dziś musi godzić się ze zniewagą jaką jest posiadanie sklepu z damską bielizną w swoim patio.

Na bulwarze Republika ludzie oddawali się xhiro – jak Albańczycy zwą wieczorny spacer. Wszyscy wyglądali na odprężonych, ciesząc się zachodem słońca, plotkując ze znajomymi czy racząc się kawą w jednej z kafejek.

Rano racuchy ze świeżymi jabłkami i filiżaneczka gęstej kawy po turecku dostarczyły mi energii przed długą trasą wzdłuż rzeki Osum. Droga pięła się powoli w górę zbocza, ukazując coraz bardziej rozległe zielone szachownice winnic. W okolicach Beratu produkuje się bowiem wina światowej klasy, entuzjastycznie wychwalane przez koneserów, którzy jakimś cudem trafią w ten zapomniany kąt Europy.

-Skąd jesteś? Gdzie jedziesz? – Gdy mijałam miasteczko Polican, obok mnie pojawił się nastolatek na rowerze. – Czemu jesteś sama? Nie masz przyjaciół?

Kanion Osum

Po obu stronach mlecznoniebieskiej rzeki piętrzyły się coraz większe ściany. Największy kanion Albanii – Kanion Osum – robił wrażenie. Ze skał spływały małe wodospady, rozsiewając orzeźwiający zapach lodowatej wody.

Niepewna jak łatwo będzie znaleźć miejsce na biwak, zaczęłam się rozglądać na długo przed zachodem słońca. Cieszyłam się na nocleg w pobliżu tego cudu natury, byłam jednak ostrożna, jako że była to pierwsza noc spania na dziko w nowym kraju.

Na rozległej łące parkowała wielka terenówka z namiotem na dachu. Postanowiłam, że jeśli nie znajdę niczego lepszego, wrócę i zapytam biwakujących turystów czy mogę rozbić się obok nich.

Kilka kilometrów dalej, w maleńkiej zatoczce znalazłam wymarzone miejsce na nocleg, jednak krzątało się tam mnóstwo budowlańców remontujących mały domek na brzegu, więc musiałam szukać dalej. Po dobrej godzinie, między gęstymi kolczastymi krzakami znalazłam połać trawy, tylko nieco ukraszoną śmieciami, takimi jak pojedynczy trampek i kilka puszek piwa.

Odświeżyłam się w strumieniu i zaczęłam gotować wodę na kolację. Po długim dniu zupka chińska była szczytem moich kulinarnych możliwości.

Ze wzgórza po drugiej stronie drogi dobiegały kozie dzwoneczki i pokrzykiwanie pasterza. Gdy słońce skryło się za górami, jedynymi dziękami był świergot ptaków i szum potoku. Tę sielankę gwałtownie przerwał warkot silnika, który nagle zgasł. Zza krzaków dobiegały męskie głosy. Moje mięśnie karku nagle się spięły. Próbowalam wstrzymać jakikolwiek ruch, by nie wydać żadnego dźwięku. Czy na pewno nie widać mnie z drogi? Co jeśli mnie zobaczą? Na szczęście po jakiejś minucie, która wydawała się wiecznością, drzwi auta trzasnęły i samochód odjechał. Mogłam w końcu wyluzować.

Rano obudziło mnie uczucie wilgoci wgryzającej się w moje kości. Wstałam i zeszłam schodkami w pobliże rzeki. Nie chciało mi się stamtąd ruszać, tkwiłam więc po prostu ogrzewając ręce kubkiem kawy i obserwując tuman mgły sunący nad kanionem. Gdy słońce w końcu wychyliło się zza góry i zaczęło ogrzewać dolinę, przestawiłam mój namiot by przemoczone ścianki mogły wyschnąć w jego promieniach.

Robiło się upalnie. Zostały mi tylko resztki wody, a strumień przy moim biwaku nie wydawał się w pełni bezpieczną opcją, ze względu na zwierzęta pasące się po drugiej stronie drogi. Mimo to napełniłam w nim moje bidony, bo nie miałam pewności, czy zanim dotrę do najbliższej wioski, położonej wysoko w górach, znajdę jakieś źródło. Miałam ze sobą filtr, który niestety okazał się bezużyteczny. Coś go zatkało i woda kompletnie przez niego nie przepływała.

Po kilku kilometrach kamienistej i nasłonecznionej drogi, zaczynałam odczuwać ból głowy. Zaryzykowałam i napiłam się wody, chociaż nie miałam jak jej przefiltrować. Całe szczęście okazała się czysta i obyło się bez biegunki, która mogłaby mi naprawdę uprzykrzyć życie podczas przeprawy przez góry.

Prishte-Ballaban

W wioseczce Prishte zatrzymał mnie koleś w czapce z daszkiem z niemiecką flagą:

– Jedziesz do Ballaban? Droga jest fatalna! Chodź na kawę, cinque minutes stop, mangiare i super super.

Chętnie zaakceptowałam zaproszenie, wiedząc, że przerwa mi się przyda. Wskazał na mały domek przy drodze. Krowy i kury dreptały pomiędzy walącymi się płotami w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Usiedliśmy na ganku i po chwili pojawiła się cała gromadka mieszkańców tego maleńkiego domu. Miro i jego żona, ich dwie córki, dziadkowie i jeszcze parę innych osób, których stopnia pokrewieństwa nie byłam w stanie ustalić.

Miro zaparzył kawę na maleńkiej kuchence gazowej i nalał mi kieliszek raki.

– Lokalna– powiedział dumnie. – Kupują ją turyści z Niemiec i Francji. Tanio.

Była zaskakująco dobra. Smak był dość łagodny i w przeciwieństwie do większości raki, które próbowałam wcześniej, nie wypalała gardła doszczętnie.

Miro poklepał się po klatce piersiowej i powiedział:

– Lepsza niż leki. Raki – no korona.

Zapytali mnie czy jestem głodna. Nie chciałam robić im kłopotu, więc powiedziałam, że nie. Jednak Miro nie chciał słyszeć o odmowie.

– Chociaż trochę, tylko trochę.

Jego żona przyniosła byrek. Tłuste i słone ciasto było przepyszne.

– Lokalne, nie z supermarketu. – Podkreślił Miro. – Only natural.

Miro, próbujący utrzymać równowagę prowadząc pod górkę mój obładowany rower

Zaczęli debatować, czy powinnam jechać przez góry. Według nich był to kiepski pomysł.

– Katastrofa – powiedział Miro. – Blup, blup, very bad, very bad. Co jeśli zaskoczy cię noc? Nikogo i niczego tam nie ma.

Próbowali przekonać mnie, bym zawróciła do Beratu. Zaoferowali nawet, że mogę u nich przenocować.

Powiedziałam, że spróbuję przeprawić się przez góry i jeśli droga okaże się naprawdę kiepska, zawrócę i rozbiję namiot w ich ogródku. Obiecałam, że w każdym wypadku napiszę do ich córki na Instagramie, tak by wiedzieli, że przeżyłam.

Pierwsza przeszkoda pojawiła się dość szybko. Droga zrobiła się niesamowicie błotnista. Kałuże były tak rozległe i głębokie, że nie dało się ich ominąć.

Próbowałam rozegrać to sprytnie i wyczaić, gdzie woda jest najbardziej płytka. Blup, blup – błoto zassało moje buty i w końcu zrozumiałam, co Miro miał na myśli, gdy wydawał ten dźwięk opisując mi tę trasę. Moje tylne koło prawie utknęło w błocie, ale udało mi się je wydostać.

Za zakrętem białe Suzuki tkwiło uwięzione w kolejnej kałuży. Para Niemcow nie zrozumiała ostrzeżeń miejscowych i zignorowała znaki mówiące, że ta droga nadaje się tylko dla aut z napędem na cztery koła. Zapytałam, czy sobie radzą. Powiedzieli, że pomoc już nadchodzi, więc ominęłam obłocone auto i parłam dalej.

W sumie droga nie wydawała mi się aż taka straszna, Może dlatego, że byłam po prostu przygotowana na najgorsze, po tych wszystkich ostrzeżeniach i katastroficznych opisach, które słyszałam. Spodziewałam się, że będę musiała przenosić rower przez jakieś skalne bloki, czy coś takiego. Wiadomo, stroma droga i błoto uprzykrzały mi życie, ale dało się je znieść.

Jechanie rowerem nie wchodziło jednak w grę. Dreptałam obok niego przez całą drogę pod górę. Czułam jednak dużo spokoju i energii i nawet nie wątpiłam, że uda mi się dotrzeć do Permet.

Widoki były oszałamiające. Górskie szczyty wciąż pokrywał śnieg. Próbowałam sobie wyobrazić, jaki jest z nich widok. Miro mówił, że z niektórych można nawet zobaczyć Włochy.

Ostatnia prosta przed szczytem była tak stroma, że nawet prowadzenie roweru było nie lada wyzwaniem. Gdy w końcu dotarłam na płaskowyż, poczułam euforię.

Na brzegu szmaragdowego jeziora pasły się owce. Panorama była surowa i nietknięta wpływem człowieka. Niewiele razy widziałam coś równie pięknego. W dodatku byłam tam kompletnie sama, nie licząc owiec i orła szybującego w przestworzach. Jego lot był pewny i spokojny, niewzruszony podmuchami wiatru.

Zjazd był wyboisty i kamienisty, więc przez pierwsze kilka metrów wciąż dreptałam koło mojego roweru, zanim trasa zrobiła się nieco łagodniejsza.

Porowate skały tworzyły nieprzyjazny i surowy klimat. Ciepły kurz drażnił moje nozdrza. Czułam się jak na Marsie albo innej planecie.

Dotarłam do wsi Pavar, w której w kolorowym źródełku mogłam w końcu uzupełnić zapasy wody. Oszczekiwał mnie przy tym wielki włochaty owczarek, którego reakcja przywołała właściciela, starszego pana.

Zapytał, czy jadę od strony kanionu. Jego brwi uniosły się gdy potwierdziłam. Pokazałam mu moje ubłocone nogi, a on wybuchnął śmiechem, potrząsając głową, że wpadłam na ten szalony pomysł, by jechać tamtą drogą.

Podczas stromego zjazdu do Ballabanu, zbiegając tarasami winnicy zaczął gonić mnie pies. Zatrzymałam się i spróbowałam do niego mówić łagodnym głosem pytając o pozwolenie na przejazd. Zadziałało – spojrzał na mnie, zatrzymał się i pozwolił mi się powoli oddalić.

Dotarlam do głównej szosy, która była zaskakująco pusta i gładka. Otaczała mnie szeroka dolina z majestatycznymi wierzchołkami. Zostawiając słońce za plecami, cieszyłam się, że w końcu mogę jechać po płaskim i pedałować nieco szybciej.

Permet

W mieście Permet zaopatrzyłam się w coś na ząb i ruszyłam w stronę campingu. Początkowo planowałam nocować na dziko, ale na iOverlender znalazłam ten mały camping, który wszyscy wychwalali. W każdej opinii pojawiały się peany na temat właścicieli, nie mogłam się więc oprzeć pokusie poznania ich. Obietnica ciepłego prysznica też była kusząca.

– Cześć, jestem Donna, witamy u nas! – Energiczna kobieta w fantazyjnym kapeluszu śpieszyła by wszystko mi pokazać, manewrując pomiędzy snującymi się po campingu kuami i psami.

-Co się stało? Musisz to przemyć – Donna wskazała palcem moje nogi.

Dopiero wtedy zobaczyłam, ile na nich siniaków i zadrapań.

Donna pokręciła głową gdy powiedziałam jej, skąd przyjechałam. 

– Właśnie rozmawiałam z innymi gośćmi o tej drodze, jest straszna! Nawet mój mąż, a on się zna na jeździe w terenie, zawsze się męczy, gdy musi jechać tamtędy autem.

Rozbiłam namiot obok niedużej przyczepy campingowej i wpatrując się w góry wzięłam głęboki oddech. Wielki włochaty owczarek otarł się o moją nogę. Wiedziałam, że jestem w jednym z tych miejsc, w których będę czuła się jak w domu.


Przeczytaj także:

Skomentuj

1 thought on “Rowerem po Albanii, część 1: Durres, Berat, Kanion Osum i piekielna droga do nieba”

  1. Pingback: Rowerem po Albanii, część 2: Vjosa, góry Pindus i Korcza #2 - Wobbly Ride

pl_PLPolski
Scroll to Top