Są takie miejsca, o których się marzy, i takie, które odwiedza się, bo akurat jest się w pobliżu lub po prostu po drodze.
Sycylia nigdy nie była “na mojej liście”, ale skorzystałam z okazji, by ją odwiedzić, bo akurat byłam na Malcie. Mając niecałe 2 godziny drogi promem od największej włoskiej wyspy, z największym wulkanem w Europie (i jednym z najbardziej aktywnych na świecie), nie mogłam się oprzeć.
Im więcej czytałam, tym większe podekscytowanie, a zarazem zdenerwowanie czułam. Internet ostrzegał przed szalonymi kierowcami, agresywnymi psami i nachalnymi sycylijskimi macho. Ale gdziekolwiek upuściłam ludzika na Google Streetview, ukazywały się niesamowite krajobrazy. A poza tym miejsce, którego drugi co do wysokości szczyt nosi nazwę Pizzo Carbonara, nie może być złe!
Pierwsze wrażenie było takie, jakiego się spodziewałam. Gdy statek MS Jan Paweł II zacumował w Pozzallo, moim oczom ukazały się palmy, zaśmiecone plaże i starsi panowie sączący espresso w małych, ciemnych barach.
Pogłoski o ruchliwych drogach na wybrzeżu sprawiły, że przy pierwszej nadarzającej się okazji udałam się w głąb lądu. To była dobra decyzja – mogłam spokojnie pedałować w kierunku Noto, nie martwiąc się o stare Fiaty Pandy wyprzedzące o milimetry.
Zatrzymałam się na pierwszej stacji benzynowej, po benzynę do kuchenki. W ciągu 30 sekund otoczył mnie wianuszek mężczyzn, ciekawskich czego dziewczyna na rowerze potrzebuje na stacji benzynowej. Wskazałam na butelkę i wpisałam w Google Translate, że potrzebuję benzyny. Facet z wąsami pomyślał, że chcę wody i zaczął przynosić mi butelki ze swojego samochodu.
-No acqua, benzina, per cuccina – próbowałam wyjaśnić.
Mężczyzna w czarnym kapeluszu pokazał mi notatkę na terminalu kart: No benzina, solo diesel.
Panowie byli rozczarowani, że nie mogli pomóc dziwnej dziewczynie na rowerze. Na szczęście tuż za rogiem była kolejna stacja, gdzie za 1,12 euro napełniłam moją butelkę.
Otaczał mnie kalejdoskop kolorów. Żółty, różowy, fioletowy, czerwony, zielony – łąki były pełne kwiatów, a powietrze pachniało mieszanką setek roślin. Było jeszcze przyjemnie chłodno, zwłaszcza w cieniu.
Po przerwie na lunch w barokowym miasteczku Noto postanowiłam zmienić plany. Początkowo chciałam rozbić obóz w pobliżu restauracji przy rezerwacie przyrody Cavagrande del Cassibile. To miejsce, znalezione przeze mnie na iOverlander było to łatwym sposób na nocleg w przyjemnej okolicy. Było jednak trochę za blisko. Nie chciałam kończyć mojego pierwszego dnia o 15:00.
Po przeanalizowaniu alternatywnych opcji postanowiłam pójść na całość i spróbować spania na dziko. Patrząc na te wszystkie płoty i druty kolczaste wokół pól, wiedziałam, że nie będzie to łatwe. Ale kto nie próbuje, ten nie pije szampana!
Zrobiłam jeszcze trochę kilometrów i zjechałam by sprawdzić miejsca zaznaczone na mojej mapie jako miejsce wypoczynku przy rzece. Na poboczu wielka tablica informowała, że jest to rezerwat przyrody, a biwakowanie, palenie ognisk i tym podobne są surowo zabronione. Drogę blokował też solidny szlaban z tabliczką informującą, że miejsce postoju jest zamknięte na sezon. Wejście zabronione.
Kawałek dalej znalazłam małą kamienistą dróżkę, już poza obszarem chronionym. Jaskinia z jakimiś śmieciami w środku, płaski kawałek trawy obok ścieżki… Nieee, nadal słychać tu samochody. Pchałam rower dalej w dół.
-Tu będzie idealnie! – pomyślałam na widok rzeki otoczonej gęstą roślinnością. Jedynym minusem tego miejsca była ogromna chmura much i komarów.
Było jeszcze wcześnie, więc poczekałam z rozbiciem namiotu i zaczęłam gotować. Jedząc risotto, usłyszałam odgłosy crossowych motorów po drugiej stronie rzeki. Niczego nie widziałam, słyszałam tylko męskie głosy. Wyglądało na to, że miejscowi przyjechali na ryby.
Byłam schowana za drzewami, więc nie przejmowałam się nimi zbytnio, starając się nie wydać żadnego dźwięku i nie zdradzić swojej obecności. Nagle usłyszałam inny hałas, silnik, zbliżający się z tego samego kierunku. Terenówka z pluskiem przejechała przez rzekę i minęła mnie jadąc polną drogą.
Cholera! Facet za kierownicą zdawał się w ogóle mną nie przejmować, ale ja mam jedną zasadę, gdy biwakuję sama – jeśli ktoś mnie widział, opuszczam miejsce potencjalnego obozu.
Na szczęście do zmroku zostało jeszcze trochę czasu. Szybko umyłam menażkę, zapakowałam ją z powrotem do sakwy i ruszyłam pod górę, szukając alternatywy.
Poszło zaskakująco gładko. Przejechawszy kilkaset metrów znalazłam wyboistą dróżkę z luźnymi kamieniami. Zostawiłam rower przy drodze i zeszłam na dół, aby wybadać sytuację. To miejsce było jeszcze lepsze niż poprzednie. Dobrze ukryte za skalną ścianą i niedostępne dla zmotoryzowanych pojazdów.
Tuż przed zachodem słońca rozłożyłam namiot. Ukołysana szumem rzeki od razu zasnąłam.
Następnego dnia o 6 rano obudziłam się zaskakująco pełna energii.
Na brzegu rzeki było zimno i wilgotno, więc nie chciało mi się wychodzić ze śpiwora. Na szczęście pełny pęcherz okazał się najlepszym motywatorem, a gdy już znalazłam się poza namiotem, z rozpędu zaczęłam się szykować.
Poprzedniego dnia zapomniałam zrobić porządne zakupy, więc na śniadanie musiałam się zadowolić dwoma batonikami musli i garścią orzechów. Śniadanie mistrzów, doprawdy.
Pierwszym wyzwaniem dnia (a wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, ile kolejnych wyzwań przede mną) było wepchnięcie roweru z powrotem pod górkę. Po 10 metrach wielkie kamulce uniemożliwiły pchanie obładowanego roweru. Jedynym sposobem było zdjęcie sakw, wniesienie ich na górę, a następnie wniesienie roweru.
Napociłam się podczas tego treningu sporo. Było pochmurno i zrobiłam się ospała, więc zapuściłam sobie trochę rocka, żeby kompletnie nie zasnąć. Droga była prawie pusta, asfalt nieskazitelny, a drzewa białe od kwiatów.
Okolica sprawiała wrażenie opuszczonej, i nawet nieco złowrogiej. Kamienne domy na poboczu drogi powoli niszczały. Po kilometrach łagodnej wspinaczki rozpoczęłam długi zjazd przez wapienny wąwóz. Jeden zakręt za drugim, czułam czystą radość i chłodny wiatr na spoconych plecach.
Minęłam bramę prowadzącą do trasy rowerowej nad rzeką Anapo.
-Hej! – usłyszałam za sobą kobiecy głos. -Zamknięte jest, trzeba jechać przez Pantalicę.
Czyli objazd. Moja pierwotna trasa na ten dzień, do kempingu na północ od Katanii miała wynosić prawie 100 km, nie uśmiechało mi się więc dokładanie kolejnych kilometrów.
Na szczycie wzgórza, w miasteczku Ferla, zaopatrzyłam się w chleb, ser, banany i czekoladę, aby mieć paliwo na długą drogę. Po krótkiej inspekcimapy zdałam sobie sprawę, że w pobliżu znajduje się starożytna nekropolia Pentalica. Jeszcze jeden objazd nie zaszkodzi, prawda?
Nie przemyślałam tego do końca. Wejście do Pentalica rzeczywiście znajdowało się tylko 4 kilometry dalej, ale wszystkie zabytki były położone znacznie głębiej w dolinie, o czym przekonałam się dopiero przy wejściu.
W ten sposób dodałam do mojej wycieczki 8 kilometrów i nawet nic nie zobaczyłam. Ale przynajmniej trasa była malownica.
Skręciłam w prawo, w górę, podążając szlakiem turystycznym Antica Traversala Sicula. Trasa ta została stworzona przez grupę entuzjastów, którzy chcieli odtworzyć starożytny szlak przecinający Sycylię z zachodu na wschód. Na drodze pojawiło się coraz więcej wybojów, a asfalt powoli zastępowała trawiasta i kamienista droga gruntowa.
Podobała mi się ta wyboista jazda po kamieniach. Było cicho, a ja czułam jakbym cofnęła się w czasie. W takiej scenerii nie przeszkadzała mi nawet konieczność prowadzenia roweru pod górę.
Sto metrów od miejsca, w którym szlak miał połączyć się z główną drogą, sytuacja się skomplikowała. Drogę przecinał płot z drutem kolczastym, którego nie dało się ominąć. Był zbyt wysoki, by go przeskoczyć, nawet bez roweru.
Rozgoryczona, że nawigacja zwiodła mnie na manowce, zawróciłam i po chwili napotkałam mężczyznę z wielkim plecakiem i kijkami trekkingowymi.
-Nie ma przejścia – poinformowałam go.
-Nie ma przejścia? O nie, a mój GPS mówi, że jest w porządku – pokazał mi swojego Garmina.
Czyli to nie moja nawigacja była problemem, tylko Sycylia.
Guido, szwajcarski piechur, zmierzał z najbardziej na południe wysuniętego punktu Włoch do Przylądka Północnego. Konieczność nadrabiania kilometrów i szukania alternatywnej trasy zirytowała go jeszcze bardziej niż mnie.
Nie bardzo wiedziałam, jaką alternatywną drogę wybrać. Nie ufałam już b ocznym dróżkom, a trzymanie się głównej szosy oznaczało znacznie większe odległości. Nie pozostało mi nic innego, jak po prostu improwizować.
Wróciłam na główną drogę i zaczęłam kolejny podjazd. Moje morale było już nieźle nadszarpnięte, więc musiałam pocieszyć się dużą ilością czekolady i energiczną muzyką. Moja głowa cały czas była zajęta szukaniem alternatywnych rozwiązań. A może nie jechać do Katanii, tylko zatrzymać się gdzieś bliżej? Pojechać pociągiem? A może pojadę w zupełnie innym kierunku?
Wszystkiego było za dużo. Zbyt wiele opcji, zbyt wiele myśli. Byłam przytłoczona. Postanowiłam trzymać się pierwotnego planu, mając nadzieję, że nie będzie dalszych niespodzianek i zablokowanych dróg, i że uda mi się dotrzeć do Katanii przed zmrokiem.
Z dużą dozą nieufności rozpoczęłam zjazd polną drogą w kierunku Pedagaggi. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, co by było, gdyby i ta droga była zamknięta. Próbowałam skupić się na zapachu lasu sosnowego i przestać myśleć.
Ale oto pojawiła się ona: metalowa brama z solidnym zamkiem na środku drogi. Z zaparkowanego na poboczu samochodu wysiadł mężczyzna z papierosem.
-Droga jest zamknięta? – zapytałam.
-Tak, to rezerwat przyrody – odpowiedział zaskakująco dobrze po angielsku. – Wstęp tylko za zezwoleniem.
Byłam bliska płaczu, gdy nagle mój rozmówcawyciągnął z kieszeni masywny pęczek kluczy i otworzył mi bramę.
Miałam ochotę go uściskać.
-Wielkie dzięki! Co za ulga – powiedziałam.
-Będziesz tędy wracać? – zapytał.
-Nie, jadę do Katanii.
-To bezpiecznej podróży! – pomachał mi na pożegnanie.
Zapomniałam go zapytać, jak opuszczę rezerwat po drugiej stronie, ale założyłam, że musi być jakiś sposób, aby się wydostać, skoro mnie wpuścił. I rzeczywiście, przy bramie po drugiej stronie była mała drabinka, którą można było obejść bramę.
Zmachawszy się nieźle udało mi się przenieść przez nią rower i torby. Po przeprawie przez rzeczkę, która sprawiła, że moje buty i skarpetki były całkowicie przemoczone, wróciłam na główną drogę.
Im bliżej Katanii, tym ruch był większy. Rosła też ilość śmieci na poboczach drogi. Okolica była bardziej posępna i jakby przydymiona.
Mimo dużej ilości samochodów i raczej nudnego krajobrazu, całkiem mi się to wszystko podobało. Przynajmniej miałam wyzwanie. Musiałam skupić się tylko na jednym: dotrzeć do Katanii przed zmrokiem. Pospiesznie wciągnęłam banana i kawałek czekolady i ruszyłam dalej. Hałas przejeżdżających ciężarówek wyznaczał rytm. Mój mózg przestawił się na tryb medytacji, prawie w ogóle nie myślałam, tylko obserwowałam otoczenie.
Na Via Etnea, głównej ulicy w historycznym centrum Katanii, zadzwoniłam na domofon w Ostello Elefanti.
-Czy macie wolne łóżko na tę noc i miejsce, gdzie mogę przechować rower?
-Zostało ostatnie łóżko i tak, postawimy twój rower w recepcji, przyjdę pomóc ci go wnieść po schodach – odpowiedział mi przyjazny męski głos z silnym włoskim akcentem.
Ku mojemu zaskoczeniu, hostel serwował tej nocy darmowy makaron, co było najlepszą rzeczą, jaką mogłam sobie wymarzyć po tych 110 trudnych kilometrach.
Wiedziałam, że muszę dać sobie trochę na luz, jeśli nie chcę znowu zepsuć sobie kolan. Obudziłam się niespokojna, z walącym sercem. Zmusiłam się do wyjścia z łóżka przed dziesiątą, by nie spóźnić się na śniadanie. Świeże owoce i cappuccino trochę poprawiły mi nastrój. Byłam wykończona. Spacer po Katanii i krótka z jazda po południu wydawała się w tej sytuacji najlepszym planem.
Oczekiwałam, że Katania będzie zbyt turystyczna jak na mój gust, ale o dziwo spodobała mi się, nawet pomimo ciągłych okrzyków ciao bella od nieznajomych na ulicy. Niszczejące budynki, posągi bez głów i rąk nadawały jej nieco ponury charakter. Nie wiem, dlaczego podobają mi się takie rzeczy. Może po prostu lubię widzieć oznaki upływającego czasu, widzieć to całe panta rhei, memento mori i takie tam. Rzeczy w idealnym stanie wydają się sztuczne, martwe i bezduszne. Wolę takie, które są niedoskonałe.
Wyjazd z miasta był koszmarem. Upał nie ułatwiał stromej wspinaczki po ruchliwej drodze. Po tych znojach w końcu zobaczyłam po raz pierwszy Etnę. Wyglądała majestatycznie, a w wyższych partiach można było jeszcze dostrzec płaty śniegu. Nie mogłam się doczekać, kiedy następnego dnia podejdę bliżej jej szczytu.
Spojrzałam na mapę i wybrałam szlak Vincenzo Nibalego z Zafferany do Rifugio Sapienza – schroniska na wysokości 1900 metrów. Planowałam kontynuować szlakiem MTB po zachodniej stronie Etny i rozbić namiot przy jakimś innym schronisku w okolicy.
Wiedziałam, że podjazd zboczami Etny należy do najbardziej wymagających tras rowerowych we Włoszech. Kompletnie jednak zapomniałam, jak trudno jest pokonać 18 kilometrów o średnim nachyleniu 7%. Powietrze było gęste i mgliste. Bardzo szybko poczułam na skórze palące słońce.
Pierwszy stromy odcinek napełniał mnie optymizmem. Wysokość na moim Garminie rosła w błyskawicznym tempie i zanim się zorientowałem, wjechałam z 400 na 1000 metrów. Mimo że na telefonie miałam przypomnienia żeby pić, zaczęłam odczuwać skutki odwodnienia. Moje uda paliły, a głowa była ciężka.
Nie poddawałam się, a krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy. Czarne pola lawy tworzyły surowe środowisko, ale niektóre drzewa i krzewy jakoś zdołały w nim przetrwać. Daleko w oddali, za mgłą, ze szczytu Etny wydobywała się smuga dymu.
Po wielu godzinach jazdy w ślimaczym tempie zdałam sobie sprawę, że moja zaplanowana na ten dzień trasa jest nierealna. Nie miałam pojęcia, jak trudna będzie część MTB. Technicznie rzecz biorąc, mogłam jeszcze spróbować przenocować w Rifugio Sapienza, ale wiedziałem, że ceny znacznie przekraczają mój budżet, a biwakowanie na wysokości 1900 metrów na początku kwietnia w temperaturze poniżej zera jakoś nie było kuszące.
Uświadomiłam sobie, że muszę zmienić plany i wrócić na wybrzeże, co sprawiło, że tachanie mojego 20-kilogramowego bagażu pod górę było zupełnie niedorzeczne. Byłam zła, że nie zaplanowałam rozsądniejszej trasy, bardziej realistycznie oceniając moją kondycję.
Przeklinając i pocąc się, dotarłam w końcu do kraterów Silvestri. Surowe piękno kraterów i otaczających je szarych i miedziano-czerwonych wzgórz sprawiło, że na chwilę zapomniałam o wszystkich trudnościach, zanim mój mózg powrócił do rozmyślań, co zrobić dalej.
Wiedziałam, że jazda wybrzeżem będzie nieznośna, ale nie widziałam możliwości kontynuowania przez góry.
Musiałam zrezygnować z marzeń o pełnej przygód przejażdżce wokół Etny, biwaku w Parco dello Madonie i wspinaczce na Pizzo Carbonara. Byłam wyczerpana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Długi zjazd w popołudniowym słońcu przypomniał mi, dlaczego robię to, co robię. Ten stan flow, niesamowity spokój, sprawiał, że mimo że przez większość dnia byłam obolała, wymęczona i podenerwowana, wiedziałam że warto to robić.
Ostatni dzień spędziłam, manewrując między samochodami, stojącymi w korkach spowodowanym robotami drogowymi. Północny wiatr przygnał gęste, ciemne chmury. Spojrzałam na góry – wyglądało na to, że niepogoda już tam dotarła.
Żałowałam, że na Sycylii nie ma ścieżki rowerowej wzdłuż morza. Nie da się cieszyć widokiem lazurowej wody i skalnych urwisk, gdy samochody ciągle wyprzedzają cię o centymetry.
Miałam dużo czasu przed odpłynięciem promu z Mesyny (nie wiem, kto wpadł na pomysł rejsu o godzinie 2:00), więc postanowiłam wynagrodzić się dużą sycylijską pizzą. Niestety, we Włoszech żołądek musi trzymać się odgórnie narzuconego harmonogramu i musiałam czekać prawie dwie godziny, aż jakakolwiek restauracja zacznie podawać jedzenie.
Po przejechaniu na rowerze dodatkowych 10 kilometrów w poszukiwaniu właściwego portu (bo po co czytać informacje na bilecie?), wsiadłam na prom do Salerno. Opuszczałam Sycylię z mieszanymi uczuciami. Na razie miałam jej dość, ale wiedziałem, że chciałabym tam wrócić. Wrócić, ale w lepszej formie, by móc w pełni nacieszyć się górską przyrodą i spokojnym rytmem sycylijskiej prowincji.