Nie pamiętam jego imienia. Nazwijmy go więc panem “pięć tysięcy korzyści”. Dosiadł się do nas na plaży w Tong i częstując arbuzem, próbował nawrócić nas na islam.
Do Tong jechałam sama. Pashmina z obolałym kolanem nie była w stanie przełożyć nogi przez ramę roweru i zdecydowała się na stopa. Samotnie wdychałam więc opary paskudnej kirgiskiej benzyny. Wymijały mnie obładowane łady, stare merce i sprowadzone z Japonii rozklekotane Toyoty z kierowcą po nie tej stronie. Co jakiś czas na szerokim poboczu stało auto z otwartą maską, a wokół niego cały komitet dumał, co mogło się zepsuć i jak temu zaradzić.
Przez dłuższą chwilę było płasko, potem zaczął się siedmiokilometrowy podjazd. W trzydziestokilkustopniowym upale trochę musiałam się napocić, chociaż górka była łagodna. Przed zjazdem stały znaki informujące o 12-procentowym nachyleniu, zdecydowanie nieprawdziwe. Pełno takich widziałam na drogach w całym kraju. Pewnie nie mieli żadnych innych, po prostu wyprodukowali same z napisem 12 %, bo nie było ich stać na faktyczne mierzenie nachylenia. Tylko raz, albo dwa, widziałam taki, na którym było 5 %. W sumie co za różnica, 5 czy 12, górka to górka, jeden pies.
Do Tong prowadził gładki, przyjemny zjazd, na horyzoncie błyszczało błękitne kirgiskie morze a w powietrzu można było wyczuć coś, co przypominało wakacje na wybrzeżu. Tylko mew brakowało. Zamiast nich nad drogą od czasu do czasu krążyły orły.
Krążyłam malutkimi, dziurawymi i błotnistymi uliczkami i w końcu dotarłam pod adres, który parę godzin wcześniej wysłała mi Pashmina. Weszłam przez wielką, jasnoniebieską bramę na podwórze, na którym powiewało suszące się pranie. Młoda kobieta w kolorowej chustce na głowie przywitała mnie i zaprowadziła skrzypiącymi schodkami na górę. Rzuciłam rzeczy na łóżko i poszłam pod prysznic. Woda kapała dość niemrawo, ale jakoś z grubsza zmyłam z siebie kurz i pot i trochę ochłonęłam. Przyszła babuszka, chyba matka właścicielki, z wielkim kajetem z pożółkłymi kartkami. Zapłaciłam za nocleg, ona ten fakt odnotowała w kajecie, starannie kreśląc literka za literką i podziękowała prezentując w uśmiechu złote zęby. Zeszłam na podwórze i zapytałam gospodynię o drogę do sklepu i na plażę, gdzie miała czekać na mnie Pashmina.
– Roza cię zaprowadzi – powiedziała.
Jej dwunastoletnia córka przybiegła klapiąc japonkami o beton, wsiadła na rower i z zawadiackim uśmiechem rzuciła: – Let’s go!
Robiła wrażenie bardzo rezolutnej i charakternej, wygadana też była. Na dzielącym nas od sklepu dystansie 200 metrów zdążyła opowiedzieć mi, że lubi czytać i chodzić na plażę oraz wypytać mnie, skąd przyjechałam i czy było ciężko.
W sklepowej zamrażarce wygrzebałam fantastycznego, ogromnego czekoladowego rożka. Powinnam wprawdzie zjeść coś porządnego, ale na początek rożek wydawał się znakomitą opcją.
-Lubisz lody? – zapytałam Rozę.
Jej wielkie ciemnobrązowe oczy aż się zaświeciły. Wyszłyśmy, każda z wielkim rożkiem w dłoni i leniwie ruszyłyśmy w stronę plaży.
Było mnóstwo ludzi, głównie miejscowych. Przy wejściu stało kilka jurt, w których można było kupić arbuzy, samsy, szaszłyki, piwo i słodkie napoje. Pomiędzy plażowiczami krążyły też dzieciaki z koszami pełnymi jedzenia – wspaniała oferta dla tych, którym ciężko podnieść cztery litery z kocyka i przejść kilkadziesiąt metrów do jurtowych sklepików. Kupiłam ociekającą tłuszczem samsę z kartoszką, na po kąpieli. Przyjemnie było zanurzyć się w ciepłej wodzie i poczuć, jak fale masują spięte mięśnie, a potem zalec na słońcu, z nadzieją na chociaż częściowe wyrównanie kolarskiej opalenizny.
– Może arbuza? – poczęstował nas koleś z kocyka parę metrów od nas. Przysiadł się, przedstawił swoich towarzyszy (kolega, siostra, syn siostry i tak dalej), powypytywał nas o to, o co każdy pyta turystów w swoim kraju (skąd jesteście? Na ile przyjechałyście? Jak wam się podoba w Kirgistanie?), po czym przystąpił do autoprezentacji. Przerywał ją co chwilę, by podać nam jeszcze po kawałku słodkiego i soczystego arbuza.
Pracował jako handlowiec w jakiejś dużej japońskiej firmie kosmetycznej w Biszkeku, stąd jego perfekcyjny angielski. Podczas gdy opowiadał o sobie i odpowiadał na nasze pytania o Kirgistanie wyciągnął z torby jakąś gałązkę i zaczął ją gryźć.
– To Miswak, taka muzułmańska szczoteczka do zębów – wyjaśnił, zanim jeszcze zdążyłyśmy zapytać. – Dobra dla zębów, dobra na trawienie i na wiele innych rzeczy. Naukowcy udowodnili, że używanie Miswaka gwarantuje pięć tysięcy korzyści dla zdrowia. Musicie sobie takie kupić, w sklepikach koło meczetów je sprzedają. A tak w ogóle w co wierzycie? Bo wiecie, islam jest naprawdę świetny. To jest naukowo udowodnione, że modlitwa pięć razy dziennie gwarantuje pięć tysięcy korzyści dla zdrowia.
Jego niezwykle rzeczowe argumenty, nawet poparte argumentem doskonałego arbuza nie do końca nas przekonywały, ale uprzejmie potakiwałyśmy. Bez sensu psuć sobie przyjemny niedzielny wypoczynek religijnymi debatami. W końcu Pan Pięć Tysięcy Korzyści i jego ekipa spakowali kocyk, wzięli kosze z jedzeniem w rękę i ruszyli w drogę powrotną do Biszkeku, a my wybrałyśmy się na spacer do kanionu Nie-Skazka.
Wyjeżdżając do Kirgistanu nie miałyśmy zbyt precyzyjnie ustalonego planu podróży. Było jednak kilka absolutnych klasyków, które koniecznie chciałyśmy zobaczyć. Jednym z punktów na tej liście był Kanion Baśniowy, czyli po rosyjsku Skazka. Przed nim jednak, zupełnie przez przypadek odkryłyśmy inny kanion. W błąd wprowadziła nas moja ulubiona (choć, jak się okazuje, omylna) aplikacja mapy.cz, w której kanion Skazka był zaznaczony rzut beretem od plaży w Tong.
I choć dość szybko zorientowałyśmy się, że to pomyłka i prawdziwy Kanion Skazka znajduje się 26 km dalej, to poszłyśmy (a raczej poszliśmy, bo dołączył do nas Devesh – Hindus z naszego guesthouse’u) na wieczorny spacer ścieżką do miejsca, o którym już z pewnością wiedzieliśmy, że kanionem Skazka nie jest. Przynajmniej zobaczymy coś, czego na pewno nie ma w przewodnikach – jaraliśmy się. Nie, żeby z nas jacyś wielcy odkrywcy byli. Ale kto nigdy nie czuł satysfakcji i odrobiny absolutnie idiotycznej wyższości, że nie jest “zwykłym” turystą i podróżuje “poza utartym szlakiem” niech pierwszy rzuci kamieniem.
W sumie miło było mieć ten cały skalny labirynt tylko dla siebie. Nie był to może najbardziej imponujący kanion na świecie, ale czerwone skały pięknie błyszczały w zachodzącym słońcu. Bawełna i jakieś kolczaste chaszcze zaskakująco dobrze radziły sobie w tym niezbyt sprzyjającym środowisku. Czasami trzeba było się więc schylić i niemal przeczołgać, żeby nie zahaczyć o kłujące gałązki.
Wróciliśmy na plażę. Sącząc piwo kupione w jednej z jurt patrzyliśmy, jak jakieś dzieciaki cumują łódkę do brzegu. Słońce już się schowało, ale wciąż było gorąco. W powietrzu czuć było nadchodzący deszcz. Z klubu nieopodal dobiegały jakieś latynoskie hity. Było jak na nadmorskich wczasach w każdym innym miejscu na świecie, choć wcale nad morzem nie byliśmy. Zupełnie nie tak, jak w moim wyobrażeniu miało być w Kirgistanie.
-Przepraszam, czy ja mogę z wami chwilkę porozmawiać? – usłyszeliśmy cienki głosik. Koło nas stała dziewczynka z pięknymi, grubymi czarnymi warkoczami i okrągłą buzią. – Bo chciałabym poćwiczyć mój angielski, a nie za często mam okazję.
Zaimponowała mi strasznie. Miała trzynaście lat i podeszła do trójki dorosłych, bez kompleksów próbując prowadzić konwersację w obcym języku. Przypomniałam sobie jak jako zakompleksiona trzynastolatka pojechałam po raz pierwszy na wakacje do mojego niemieckiego wujka Klausa i wstydziłam się okrutnie za każdym razem, jak miałam się odezwać. Nawet do osób, które niby znałam, o obcych na ulicy nie wspomnę. Nasza nowa kirgiska znajoma była jednak zdecydowanie bardziej przebojowa niż ja w jej wieku. Wypytywała nas o wszystko i opowiadała o nowym guesthousie, który jej rodzina niedawno zaczęła prowadzić i robiła to z dużo większą swobodą niż trzynastoletnia ja, nieśmiało odpowiadająca wujkowi Klausowi na pytanie Hast du einen Kavalier? co i rusz zastanawiając się, czy aby nie robię gdzieś jakiegoś gramatycznego błędu albo czy mój akcent nie brzmi okropnie.
Następnego dnia pojechałam do prawdziwego kanionu Skazka. Jak na jedną z większych atrakcji turystycznych kraju, i to w środku sezonu, było pusto. To znaczy, był pokaźny tłumek odwiedzających, jednak skoncentrował się on na jednej skale, której największym atutem była lokalizacja: najbliżej parkingu. Można było wysiąść z samochodu, zrobić sobie zdjęcie na insta i jechać dalej, zamiast tak jak ja pocić się odkrywając resztę kanionu w prawie czterdziestostopniowym upale. Oczywiście, jak ostatnia kretynka nie miałam ze sobą żadnej czapki ani chustki i wzięłam ze sobą tylko jeden bidon z wodą, co po godzinie spacerku po tej patelni zaczęło skutkować mroczkami przed oczami i zawrotami głowy. Wylałam sobie resztkę wody na głowę i powoli doczłapałam do zostawionego przy wejściu roweru. Wyżłopałam to, co zostało w drugim bidonie i pognałam do sklepu, po czym, z dwoma butlami lodowatej wody, okrągłym bochenkiem chleba i słonym czeczilem rozłożyłam się w cieniu pierwszego lepszego drzewa, by trochę dojść do siebie.
Im dalej w kierunku Karakolu, tym więcej było drzew. Pustynne krajobrazy zaczynała zastępować zieleń, początkowo dość niemrawa i podsuszona, później coraz bardziej soczysta. Ciężko mi się jechało, mimo że żadna trudna trasa to nie była. Praktycznie płasko i tylko asfalt bardzo dziurawy, smrodzące auta obok i piekące słońce z góry. Żeby przezwyciężyć kryzys, puściłam sobie z telefonu muzykę. Gdy Eddie Vedder zawodził There’s a big, a big hard sun beaten on the big people in the big hard world w oddali na horyzoncie pojawiły się ośnieżone szczyty. Z jakiegoś powodu nawet trochę mnie to rozczuliło.
Zjechałam do Tamgi. Przy drodze stał stary myśliwiec. Chciałabym w tym miejscu udać mądrą i nonszalancko rzucić, że to MiG-21 czy inny Tu-128, ale prawda jest taka, że o samolotach nie wiem nic, i nawet w sumie nie jestem pewna, czy to był myśliwiec, czy może bombowiec.
Powoli wjechałam pod górkę i zaczęłam rozglądać się za miejscem na nocleg. Wzdłuż zakurzonej głównej ulicy na słupach rozwieszone były wizerunki jakichś ludzi, chyba plakaty wyborcze, chociaż wyglądały jak z innej epoki. Miasteczko było dość senne. Białe domki z kolorowymi obwódkami wokół okien i drewnianą, też kolorową górą stały otoczone sadami, w których zatrzęsienie było słodkich moreli i jabłek.
Gdy szłam do sklepu, zaczęła się burza. Wracałam ze słoikiem przeterminowanego przecieru pomidorowego, paczką makaronu, wielką kiścią winogron, woreczkiem kruchych ciastek i butelką piwa. Zaopatrzenie sklepu nie pozwalało na skomponowanie bardziej pożywnego menu na ten wieczór, zresztą i tak nie miałam weny na bycie Makłowiczem. Rowem przy drodze płynęły strugi zmąconej, brązowej wody, która zmywała kurz z ulic. Było mokro i smętnie i w jakiś sposób dziwnie swojsko. Jak taka wschodnioeuropejska wiocha, prawie jak w domu, tylko pięć tysięcy kilometrów dalej.
Zjadłam mój niewyszukany obiad pod morelowym drzewkiem w ogrodzie guesthouse’u La Dacha, zerwałam kilka owoców, żeby odciążyć uginające się pod ich ciężarem gałęzie i poszłam delektować się luksusem, którego nie miałam od ładnych kilku tygodni: własny pokój a w nim wielkie, wygodne podwójne łoże. Rozłożyłam się na nim, z ciastkami i piwem, starając się nie nakruszyć zbytnio, żeby mnie potem w nocy jakieś okruszki nie uwierały, burząc ten wyjątkowy i tak rzadko dostępny komfort. Próbowałam się zrelaksować, ale jakoś przeszkadzało mi poczucie, że wszystko podczas tej całej wycieczki idzie nie tak, jak sobie wyobrażałam. Miało być dziko, górsko, pod namiotem. Przygodowo. A tymczasem znowu śpię pod dachem, przejechałam raptem 45 kilometrów po całkiem zwykłej, płaskiej drodze i nijak się to ma do tego całego kirgiskiego hardkoru, jaki był w mojej głowie, kiedy zimą planowałam ten wyjazd. Z drugiej strony: baśniowe kaniony, jeziora wielkie jak morze, lazurowa woda, czerwone skały i ośnieżone szczyty na horyzoncie – niech już pani nie wybrzydza, pani Chmara. Jak już to pani nie wystarcza, jak pani jeszcze jest za mało przygodowo, to chyba się pani zblazowana zrobiła.
Żeby zadbać o pierwiastek przygody kolejnego ranka postanowiłam nie wracać od razu na główną szosę i przynajmniej część trasy pokonać bocznymi dróżkami. W rezultacie mój rower już po dwóch kilometrach wyglądał jak świnka, cały utaplany w błocie. Co chwilę trafiały się kałuże na całą szerokość drogi, jedna tak głęboka, że wpadłam obiema nogami w błotko. Przygoda, że ho ho. Na szczęście w 30 stopniach buty schną szybko i już po chwili po tym całym incydencie została na nich tylko gruba brązowa skorupa.
Cieszyłam się, że w końcu dojeżdżam do Karakolu. Liczyłam, że w tym turystycznym centrum Kirgistanu może uda się naprawić ten przeklęty namiot, pójść na jakiś porządny trekking w góry i generalnie przywrócić cały wyjazd na właściwe tory. Najpierw zamierzałam jednak odetchnąć, korzystając z faktu, że prognozy na kolejne dni zapowiadały ciągłe, ulewne deszcze.
Powinnam była wcześniej przeczytać to, co o Karakolu pisano zarówno w przewodniku Bradta, jak i w przewodniku Bezdroży: w tym mieście większość turystów spędza najwięcej czasu. Jeśli nie masz go w nadmiarze, nie zostawaj tam za długo. Może wtedy byłabym bardziej uważna. Tymczasem jednak, dotarłam do hostelu Duet i w mojej niewiedzy błogo położyłam się w wiszącym przed jurtą hamaku. Z ulgą odetchnęłam, że nie muszę się nigdzie ruszać. I tak oto dopadła mnie grawitacja, która – mogłabym przysiąc – w Karakolu jest jakaś silniejsza. Utknęłam.