Zawsze chciałam jeździć na nartach. W sumie nic w tym dziwnego, skoro moim idolem w dzieciństwie był Adam Małysz i inni skoczkowie, uwielbiałam też w zimowe wieczory oglądać narciarstwo alpejskie na Eurosporcie. Ale po kilku próbach, gdy mój lęk przed prędkością i utratą kontroli psuł mi całą zabawę, po prostu zaakceptowałam, że w tym sporcie jestem beztalenciem.
Zdecydowałam się jednak spędzić całą zimę pracując w ośrodku narciarskim w norweskich górach, w Nesbyen – miejscu zwanym biegówkowym rajem. Nie mogło być lepszej okazji, by spróbować raz jeszcze, szczególnie gdy trasę narciarską ma się pod nosem, zaledwie 200 metrów od domu. Może i nie jestem uzdolniona, drugą Kowalczyk nie zostanę, ale przynajmniej teraz będę miała dość czasu, żeby nauczyć się chociaż podstaw i móc poodkrywać norweską dziewiczą naturę dookoła. No i przecież nie ma lepszej metody na integrację z norweskim społeczeństwem niż jazda na biegówkach!
Stąpając po cienkim lodzie
Zaczęłam mizernie. Przede wszystkim dlatego, że nawet nie nasmarowałam desek. Do tej pory używałam bezsmarowych nart z łuską, więc nawet nie miałam pojęcia, jakie to ważne. Dzielnie zmagałam się z nawigacją na podjazdach i usiłowałam odzyskać kontrolę na zjazdach. Jakoś przetrwałam 6 kilometrów, aczkolwiek nie bardzo zwiększyło to moją pewność siebie na nartach.
Druga próba była stąpaniem po kruchym lodzie. Dosłownie. Akurat przyszła odwilż i tory były piekielnie oblodzone. Jeden kilometr w takich warunkach przysporzył mi więcej stresu niż wszystkie fuckupy, jakie miałam we wszystkich moich dotychczasowych pracach (a trochę ich miałam, możecie mi wierzyć).
Już miałam znowu odpuścić sobie to całe narciarstwo, zwłaszcza, że pożyczyłam fat bike’a. – Będę hipsterem i na przekór Norwegom będę jeździć rowerem tam, gdzie oni jeżdżą na nartach – myślałam. I całkiem dobra zabawa to była, mimo zamarzających palców u stóp.
Jednak moje kolano nie do końca przepadało za obciążającymi podjazdami w głębokim śniegu. A ja bardzo chciałam wykorzystać ten czas pośrodku niczego aktywnie na łonie natury. Miałam więc dobry powód, żeby jednak opuścić strefę komfortu i dalej próbować opanować sztukę biegania na nartach (a przynajmniej w miarę żwawego się na nich przemieszczania).
Kilku przydatnych wskazówek udzielił mi norweski instruktor (dzięki, Ove!), kilku Duńczyk, który sam nauczył się jeździć na nartach dopiero w wieku 30 lat (dzięki, Jan!), teraz pozostało tylko ćwiczyć. I przekonywać siebie, że te zjazdy wyglądają tak stromo tylko w mojej głowie. (Mój mózg uwielbia grać w grę zwaną “zobacz, ta górka jest taka stroma, na pewno się tu zabijesz”. Ludzie, którzy chodzili ze mną po górach wiedzą, o czym mówię.) Na początku strasznie się bałam upadków. Ale zgodnie z mottem konia Rafała – jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. No i, szczerze mówiąc, większe jest prawdopodobieństwo, że sobie coś zrobię, jadąc ponad 50 km/h na rowerze i wywalając się na asfalt niż na nartach z prędkością 25 km/h spadając na śnieg.
There’s a mountain top, that I’m dreaming of…
Jak tylko złapałam rytm i poczułam się pewniej z dwoma dechami przyczepionymi do moich stóp, poczułam, że potrzebuję wyzwania. Wyprawy na jakiś szczyt. I to nie na byle jaki – od razu wybrałam Hallingnatten, najwyższą górę w okolicy (1314 m.n.p.m. może nie brzmi imponująco, ale 26 km i prawie 600 metrów przewyższenia to całkiem niezła wycieczka dla żółtodzioba).
Nie przejęłam się zapowiadanymi na cały dzień opadami śniegu. Lepiej dla mnie, upadki na świeży puch mniej bolą. I, jak mówią Norwegowie: nie ma złej pogody. Było dużo cieplej niż w ostatnich dniach (-1 wydawało się prawdziwym upałem po tygodniach z temperaturami poniżej -10) i wosk nie do końca spełniał swoje zadanie. Moje narty ślizgały się jak szatan. Napaćkałam na nie trochę “cieplejszego” wosku i przestały się ślizgać w ogóle, ciągle kleił się do nich śnieg. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo…
Into the white
Prawdziwa zabawa zaczęła się, gdy wyszłam ponad granicę lasu. Tylko mgła, śnieg i zimny wiatr. Wszystko było białe. Płaskie światło sprawiło, że straciłam zdolność rozpoznawania kształtów. Nie widziałam torów, nie byłam w stanie powiedzieć, czy droga idzie do góry czy w dół. Kompletny white-out. Tyczki oznaczające szlak były pokryte lodem i stapiały się z białym tłem, coraz trudniej było znaleźć drogę. A wokół mnie nie było żywej duszy – tylko rozległy płaskowyż, pokryty grubą warstwą białego puchu. Żadnego schronienia, żadnej cywilizacji – tylko ja i natura.
Wiedziałam, że w razie tarapatów zawsze mogę zadzwonić i poprosić moich kolegów z pracy, by przybyli z odsieczą na skuterze śnieżnym (zalety pracy w ośrodku narciarskim!), ale jeśli się zgubię w tej bieli, nie będę nawet w stanie im powiedzieć, gdzie jestem. Przebijanie się jeszcze przez 5 kilometrów do szczytu nie brzmiało w takich warunkach. – Pora się stąd zwijać! – powiedziałam sobie i zawróciłam. Moje ślady były już pokryte śniegiem, miałam więc nadzieję, że nadal jestem na właściwej drodze (z moją kiepską orientacją w terenie nie było to oczywiste). Ale bezpiecznie dotarłam do domu i zdałam sobie sprawę, że nawet dobrze się bawiłam na zjazdach, które jeszcze dwa tygodnie temu przerażałyby mnie na śmierć. Wypiłam gorącą czekoladę, zjadłam wafla i zdałam sobie sprawę, że właśnie spędziłam niedzielę jak typowy Norweg.
A góra nadal tam jest i na mnie czeka!
Szczyt nie ucieknie. Dasz radę.