Najpierw były nazwy. Zbitki liter, pozbawione znaczenia. Glavatičevo, Bjelašnica, Boračko, Konjic, Jablanica, Prozor, Omiš. Primož dyktował i opowiadał, a ja wklepywałam te magiczne słowa w nawigację. Nazwy połączyły się w krzywą, nadal dość tajemniczą. Co nieco zdradzały cienie na mapie i pofalowana linia ukazująca profil wysokościowy. Rąbka tajemnicy uchylały niebieskie plamy jezior oraz wijąca się nitka tego samego koloru, podpisana jako rzeka Naretwa. Zapisałam trasę w aplikacji i wyruszyłam, by uruchomić proces, w którym nazwy nabierają kształtów i kolorów, zapachów i dźwięków, zaczynają się wypełniać emocjami i przeżyciami.
Padał lekki deszcz, więc na krętym szutrowym zjeździe przez las jechałam w ślimaczym tempie. Ostrożnie zsuwałam się zboczem Trebevića, tylko po to, żeby za chwilę znowu mozolnie wspinać się, tym razem pod masyw Bjelašnicy – innej góry, która zimą 1984 roku była areną olimpijskich zmagań.
W supermarkecie w Sarajewie nakupowałam mnóstwo żarcia, bo nie wiedziałam, czy w górskich wioskach mogę liczyć na porządny sklep. Teraz, na podjeździe to żarcie strasznie mi ciążyło. Wlokłam się jak żółw, gdy dojechał do mnie facet na kolarzówce. Standardowa gadka, skąd jesteś, dokąd jedziesz, blablabla. Koleś okazał się być szwajcarskim dyplomatą, sam też swoje z sakwami zjeździł, jakieś Indie, Nepal. Już drugi raz w tym tygodniu w rozmowie pojawił się temat Nepalu, może coś jest na rzeczy, może tam trzeba jechać?
Życzyliśmy sobie szerokości i każde pomknęło w swoją stronę. To znaczy – koleś pomknął, ja wlokłam się dalej. Dojechałam do końca jednego podjazdu, trochę zjechałam i zaczął się kolejny. Wszędzie wokół skały, białe kamienie pośród wypłowiałej już trawy, co jakiś czas jakieś źródełko. Pośrodku tego wszystkiego wił się asfalt, a na nim praktycznie żadnych samochodów. To jest niebo! – pomyślałam, gdy osiągnęłam najwyższy punkt i zaczęłam 20-kilometrowy zjazd. Minęłam parę malutkich wioseczek, w promieniach zachodzącego słońca wjechałam na drogę prowadzącą kanionem Naretwy i już po zachodzie zajechałam na camping nad jeziorem noszącym uroczo brzmiącą nazwę Boračko.
Wyszukałam sobie już po ciemku dogodne miejsce na namiot i odkryłam, że na drzewie znajdują się kontakty. Z tak zmyślnym rozwiązaniem dotychczas się nie spotkałam – przynajmniej nie trzeba zostawiać telefonu do ładowania w łazience. Można go sobie przypiąć do drzewka i w spokoju zjeść kolację. Zaraz po kolacji wsunęłam się w mięciutki kokon śpiwora. Byłam zmordowana i myślałam, że w trzy minuty zasnę. Niestety była sobota i od strony campingowego baru dochodziły jakieś latynoskie hity. Chwilę później dołączyło do nich orientalne disco, dobiegające z drugiego brzegu jeziora. Bawimy się!
Rankiem dałam sobie czas na spokojne śniadanko i kawusię nad wodą. Po męczarniach dnia poprzedniego niespiesznie mi było do kolejnych stromych podjazdów, tymczasem jeden z nich czyhał właśnie tuż za rogiem. W końcu dosiadłam Białą Strzałę i przy dźwiękach ostrego rocka z głośników (akurat na campingu rozstawiono start i metę jakichś zawodów MTB) odjechałam. Jechało się wąską szosą trawersującą zbocze góry. Po prawej skała, po lewej w oddali wzgórza porośnięte lasami, które zaczynały powolutku nabierać jesiennych kolorów. Wspinałam się powoli, gdy nagle i bez ostrzeżenia (chociaż może ostrzeżeniem była już wczorajsza gorsza dyspozycja?) coś mnie lekko zaczęło boleć w prawym kolanie. Zaczęło i odzywało się tak przy każdym zgięciu nogi. Bez sensu tak jechać i się dobijać – stwierdziłam. Dokulawszy się po 33 kilometrach nad Jezioro Jablanickie zatrzymałam się, by popołudnie i wieczór wykorzystać na regenerację. Coś tam porozciągałam, posmarowałam i zaległam.
Obok mnie na kameralnym, rodzinnym campingu wypoczywali Niemcy. Po obiedzie przynieśli tablet i zaczęli się z kimś łączyć na Skype. Pozdrawiamy z Bośni, jest wspaniale, tanio i ludzie tacy mili – opowiadali łażąc z tym tabletem i pokazując okolicę. Jakoś mnie to wkurzało, właściwie nawet nie wiem czemu. Może dlatego, że tacy głośni i jowialni byli, a ja akurat nieszczególnie w humorze. Może dlatego, że mi się wydawało, że w tym ich opowiadaniu o taniej i sielskiej Bośni słychać jakąś nutkę wyższości. Albo po prostu wkurzają mnie Niemcy na campingach, bo wszędzie ich pełno. A może to ze mną jest coś nie tak, a nie z nimi. Może to ja mam problem z poczuciem wyższości, bo mi się wydaje, że oni, w tych swoich wielkich camperach wyposażonych jak dom, o życiu nic nie wiedzą.
Na szczęście przed zachodem słońca Niemcy zamilkli. Przestrzeń wypełniła się niosącym się po wodzie głosem nawołującego do modlitwy muezzina, przeplatanym od czasu do czasu szczekaniem psów i stukotem, gdy przez most na Naretwie przejeżdżał samochód. Słońce chowało się za górami, przez jezioro przepływała gromadka kaczek, które wyglądały, jakby chciały wyprzedzić dryfującą leniwo łódkę, a zapach wody mieszał się z ziołowym zapachem przeciwzapalnej maści, którą ponacierałam to felerne kolano.
Rankiem napaćkałam na kolano kolejną porcję specyfiku, łyknęłam przeciwzapalnie jakieś ibuprofeny i w niespiesznie rozstępującej się mgle powolutku zaczęłam kręcić. Dopóki droga ciągnęła się w miarę po płaskim, dopóty myślałam: jakoś to będzie, prawie nie boli! A potem zaczęły się schody. Nie jakieś strome schody. Droga zaczęła się łagodnie wznosić, ale nawet na tym łagodnym wzniesieniu każdy obrót korbą bolał. Im dalej w las, tym bardziej. Przemknęła mi przez głowę myśl, żeby zadzwonić do Mikołaja, że nie ma po co do tego Splitu lecieć, bo ja się sypię. Dojechać do jakiejkolwiek mieściny i zacząć organizować transport do domu.
– Hola, hola, wstrzymaj konie, dziewczyno! A co, jeśli tak zrobisz, a potem się okaże, że parę dni przerwy od roweru rozwiąże problem? – wewnętrznie zbeształam samą siebie.
Faktycznie, byłoby to dość głupie. Musiałam przynajmniej spróbować. Doczłapać na chorwackie wybrzeże i tam zrobić parę dni przerwy. Przecież to już niedaleko, wdrapię się na tą najbliższą górkę, na te 1200 m n.p.m. a potem już będzie z grubsza z górki, no nie?
Ten najbliższy podjazd miał się ciągnąć przez trzynaście kilometrów. Postanowiłam zsiąść z roweru i to przetuptać, żeby jak najbardziej odciążyć nogę. Minęłam jezioro Ramsko i jakieś wioseczki nad nim położone. Dalej szosa wiodła już pośrodku niczego. Słońce grzało niemiłosiernie i zrobiła się prawdziwa patelnia, a ja na tej patelni byłam jak tuptająca skwarka. Krok po kroku, metr po metrze, jakoś w końcu znalazłam się na górze, na wspaniałym, rozległym płaskowyżu. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, niekończące się łagodne wzgórza i łąki, na których miejscami pasły się jakieś krowy albo dzikie konie. Przestrzeń, ogromna przestrzeń. Umęczona byłam strasznie, pić mi się chciało, ale czułam się tak, jakbym właśnie zdobyła dach świata.
Powoli zbliżałam się do granicy z Chorwacją. Chorwacko zaczęło się robić jeszcze zanim ją przekroczyłam. Już od Tomislavgradu zdecydowanie częściej widać było krzyże, niż minarety. Domy też były trochę bardziej w śródziemnomorskim stylu. Gołym okiem było widać, że w tej części kraju na pewno Chorwatów jest najwięcej.
Na maleńkim przejściu granicznym w Prisice żadnej kolejki nie było.
– Sama tak jeździ? – zapytał siedzący w budce pogranicznik.
– A sama. – odparłam.
– Jak to tak? Męża nie ma?
Męża nie ma, i kto wie, czy jakby był, to by się na takie głupoty, jak to całe jeżdżenie rowerem bez celu namówić dał.
Ostatni etap miał być już tylko z górki, przecież zjeżdżałam z gór na poziom morza. Jednak te niewielkie odchylenia linii profilu wysokości, które zignorowałam okazały być całkiem konkretnymi podjazdami. Płakać mi się już chciało. Zsiadanie z roweru na każdej górce było niemiłosiernie frustrujące, mój honor strasznie na tym cierpiał, a ból rozkręcał się na tyle, że nie odpuszczał już nawet podczas marszu.
Tego dnia przeżywałam prawdziwy emocjonalny rollercoaster, ściśle skorelowany z nachyleniem terenu. Pod górkę nachodziło mnie zwątpienie i poczucie beznadziei, gdy jechałam z górki wracała mi radość życia i znowu byłam najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. A finalny zjazd do Omiša to był prawdziwy wybuch euforii.
Załapałam się na ten zjazd w sam raz na zachód słońca. Serpentynkami mknęłam w dół, by w końcu wjechać przez skalne wrota, przez które uchodziła także rzeka Cetina. Kusiło mnie, by wyciągnąć aparat i uwiecznić krajobraz jak z Tolkiena, zwłaszcza, że światło było idealne. Postanowiłam jednak, że zamiast tego nacieszę się tym zjazdem w pełni. Zamiast zatrzymywać widok na zdjęciu spróbuję sobie całe to przeżycie zakodować w głowie, angażując wszystkie zmysły. Być może gdybym zrobiła zdjęcie, byłoby to najlepsze zdjęcie całego wyjazdu. Ale nie zrobiłam. I to był najlepszy zjazd całego wyjazdu.
W Omišu spędziłam cztery dni, próbując doprowadzić nogę do porządku i wydając mnóstwo pieniędzy, bo camping i jedzenie były niewiarygodnie drogie. Dojechał do mnie Mikołaj i wspólnie doszliśmy do wniosku, że trzeba stamtąd spadać, by uniknąć bankructwa. Wydawało się, że po odpoczynku kolano ma się jakby lepiej, więc delikatnie testowałam jego możliwości, robiąc jakieś 30 km dziennie wzdłuż wybrzeża. Takie nadmorskie wczasy, bez pośpiechu, za to ze spaniem pod gołym niebem i mnóstwem czasu na granie na ukulele na plaży. Nawet mi się to podobało. Okazało się jednak, że z nogą dużo lepiej nie jest i potrzebuję na pewno dłuższego odpoczynku. A może i dłuższy odpoczynek nie pomoże.
Nocleg w miliardgwiazdkowym (i miliardkomarowym) hotelu
Zaczęłam rozważać dostępne opcje. Wczasy nad Adriatykiem i kolejna próba dalszej jazdy za jakiś tydzień czy dwa? – kosztowne, niepewne, no i byłam już umówiona w Grecji na konkretny termin. Kontynuowanie podróży innym środkiem transportu? – z rowerem strasznie uciążliwe, poza tym jakoś nie wyobrażałam sobie, że teraz przesiądę się na busy czy pociągi. Powrót do domu, badania, wyleczenie kolana i ewentualny kolejny wyjazd, jak będzie już wszystko ok? – to brzmiało najrozsądniej.
Tylko czym do tego domu wrócić? Najprostszą opcją wydawało się zawrócenie i dojechanie rowerem do Splitu, a stamtąd lot do Polski. Wgapiałam się tak w mapę, analizując, czy są jakieś alternatywy. Nagle naszła mnie myśl: przecież cały czas jesteśmy względnie blisko Sarajewa. Sarajewa, którego poprzednim razem w ogóle nie udało mi się poznać, i do którego i tak chciałam kiedyś wrócić. Może to jest idealny moment na to? Wrócę, połażę po mieście, a potem wsiądę w jakiegoś Flixbusa i się jakoś do domu dostanę.
Jechanie do Sarajewa rowerem nie wchodziło jednak w grę. Którąkolwiek trasę bym wybrała – musiałabym znowu przedzierać się przez góry. Okazało się jednak, że z położonej niedaleko granicy Čapljiny kursują pociągi do stolicy. Wieczorem dograliśmy z Mikołajem szczegóły planu. Zostawię mu namiot i cały campingowy sprzęt, razem przekroczymy granicę z Bośnią, on pojedzie w stronę Czarnogóry, a ja na pociąg.
Strasznie dziwnie mi było z tym, że mam zakończyć tę podróż już tu i teraz, kiedy dopiero się ona rozkręca. Ciągle po głowie kołatała mi się myśl, że może za wcześnie się poddaję, że może jakoś inaczej to można rozwiązać. Z drugiej strony jasne było dla mnie, że to nie jest jeszcze moja podróż życia i że mam jeszcze wiele innych, większych planów. Przecież jak cię złapie kontuzja w meczu towarzyskim, to nie grasz go do końca, jeśli za parę miesięcy czeka cię olimpiada, no nie?
Tak sobie to racjonalizowałam, siedząc w pociągu jadącym częściowo tą samą trasą, którą jeszcze kilka dni temu pokonywałam na rowerze. Z tą różnicą, że pociąg jechał po drugiej stronie Naretwy. Dziwne to było uczucie, patrząc na ciągnącą się na drugim brzegu szosę i rozpoznawanie miejsc: o, na tym moście jadłam kanapkę, a tutaj był ten dziwny pan na ławeczce, przez pół godziny patrzący w przestrzeń. Z głośników w pociągu leciała jakaś kiczowata muzyka, ludzie wpatrywali się w przesuwający się za szybą surowy krajobraz, Biała Strzała stała smętnie na miejscu dla inwalidów, gdzie ustawił ją pan konduktor. Wracałam.