Poprzedni odcinek o austriacko-słoweńskich wojażach możecie przeczytać tutaj.
Dojechałam do przejścia granicznego, na którym stał sznureczek samochodów. Ustawiłam się grzecznie w kolejce, by po dwudziestu minutach doturlać się do okienka chorwackiej policji granicznej.
– Where going? How long? – burknęła do mnie widocznie niezadowolona z życia funkcjonariuszka.
– To Rijeka, for two days – rzuciłam, żeby nie zagłębiać się w szczegóły, odebrałam paszport i ruszyłam przed siebie.
Chwilę później znajdowałam się na pustej bocznej drodze, pośród wysuszonego, bladożółtego krajobrazu, jadąc z poczuciem jakiejś nierealności tego miejsca i sytuacji, w której się znajdowałam. Tylko przejeżdżające co kilkanaście minut auta przypominały mi, że to jednak nie jest jakaś wyśniona kraina, tylko prawdziwy świat i że faktycznie w tej chwili moje życie tak właśnie wygląda: jadę przed siebie, nie wiedząc nawet, gdzie dziś będę spać. Jestem tylko ja, Biała Strzała i codziennie zmieniający się krajobraz.
Początkowo faktycznie planowałam zatrzymać się w Rijece, jednak para, która zaoferowała mi kanapę na Couchsurfingu okazała się być open minded couple i koniecznie chciała mi zaoferować “nie tylko kanapę”. Źle trafili, bo taką wyjątkową ofertą zupełnie nie byłam zainteresowana. Gdy dojechałam do miasta, utwierdziłam się w przekonaniu, że decyzja o nienocowaniu tam była słuszna. Rijeka była duszna, tłoczna, hałaśliwa i jakaś przykurzona. W pośpiechu opuściłam jej ruchliwe ulice i jeszcze sporo przed zachodem dotarłam na położony w intensywnie pachnącym sosnowym lesie przy plaży camping w Kraljevicy. Nacieszyłam się kąpielą w morzu i już następnego dnia miałam dość turystycznej atmosfery wybrzeża i czekałam, aż znowu znajdę się w mniej obleganej okolicy.
Rano ruszyłam Magistralą Adriatycką na wschód. Ponieważ jazda tą ruchliwą szosą (mimo jej niewątpliwie malowniczego położenia) do przyjemności nie należy, ochoczo przystałam na propozycję mojego GPS-a, by przy pierwszej możliwej okazji z niej zjechać i przeprawić się do Otočaca przez 700-metrowe góry. Lekkomyślnie i bez większej refleksji założyłam, że znajdę sklep z wodą w jednej z wiosek, przez które przebiegała wyznaczona przez aplikację trasa. Wspiąwszy się jakieś 400 metrów w górę przekonałam się, że założenie to było błędne – mijane przeze mnie wioski wyglądały na opustoszałe. Żadnych ludzi, a tym bardziej sklepu. Za to na termometrze grubo powyżej 30 stopni, a w bidonach coraz bardziej sucho.
W końcu przy którymś domku zauważyłam krzątającego się w ogródku mężczyznę. Przystanęłam, krzyknęłam “dobar dan” i zapytałam, czy nie mógłby mi napełnić bidonów. Mężczyzna wziął je ode mnie i zapukał w okienko na parterze domu. Z okienka wychyliła się jego żona, wzięła bidony i po chwili wróciła z pełnymi.
– A dokąd jedziesz? – zapytała zaciekawiona.
– Do Otočaca, a potem do Parku Jeziora Plitwickie.
– To nie jest dobra droga, powinnaś jechać dołem, nad morzem. – powiedział mężczyzna.
Pokazałam mu mapkę z trasą wyznaczoną przez mojego GPS-a, tłumacząc, że nie chcę jechać główną szosą.
– No tak, ale przez kilka kilometrów tam nie ma asfaltu, tylko kamienie. Będziesz miała duży problem, żeby przejechać tam takim rowerem, w dodatku obładowanym.
– Trudno, spróbuję, najwyżej będę prowadzić. – odparłam.
Kobieta była jednak wyraźnie zatroskana.
– Niedobrze, że jedziesz sama, to niebezpieczne. Tamtędy chodzą imigranty, czasami podejrzane typy. Różnie bywa. Teraz za dnia może jeszcze nie będzie źle, najgorzej po zmroku, ale uważaj na siebie.
Nie uśmiechało mi się nadrabianie kilometrów i powrót na Magistralę Adriatycką, więc po prostu podziękowałam za wodę i dobre rady i zapewniłam, że będę uważać. Kobieta na pożegnanie pokazała zaciśnięte kciuki, życząc mi bezpiecznej drogi. Po chwili wjechałam do lasu, a rozbudzona usłyszanymi przed chwilą przestrogami wyobraźnia w każdym szmerze i każdej poruszonej gałęzi doszukiwała się niebezpieczeństwa.
– I po co ci to było? Następnym razem, jak usłyszysz, że gdzieś jest niebezpiecznie i że nawierzchnia jest zła to zawróć, dla własnego spokoju. Po co komu tyle stresu? – beształam się w duchu.
Kamienisty odcinek, którym faktycznie nie byłam w stanie jechać, ciągnął się w nieskończoność. Wyjechałam z lasu na wietrzną połoninę, na której stały wiatraki. Świst wiatru tworzył złowrogą atmosferę. Na szczęście w końcu dotarłam do końca podjazdu i kamienie ustąpiły asfaltowi. Żółte, wysuszone trawy falujące na wzgórzach kontrastowały z widocznym w oddali nasyconym błękitem Adriatyku, a nieprzyjemnie podwyższona adrenalina spadła, by po chwili znów się podnieść, tym razem już do przyjemnego poziomu, związanego z szybkim zjazdem krętą drogą.
Chorwacja w głębi lądu podobała mi się dużo bardziej niż wybrzeże, mimo, że krajobrazy były zdecydowanie mniej spektakularne. Albo właśnie dlatego. Czułam jakąś swojskość złocistych pól i słodkiego zapachu dojrzałych śliwek, podobała mi się tajemnicza aura otaczająca niszczejące chałupy i resztki murków stojących w opustoszałych wioskach. Wszystko było jakieś takie bardziej prawdziwe od uroczych, ale pełnych polskich, niemieckich i słoweńskich turystów adriatyckich kurortów.
Mając na uwadze dotychczasowe przygody, kolejnego dnia z większą rezerwą odniosłam się do trasy zaplanowanej przez moją nawigację i o mały włos do bośniackiej granicy ruszyłabym główną szosą. Na szczęście przed wyjazdem zaczepił mnie właściciel campingu, na którym spałam, ciekawy moich dalszych planów. Zapewnił mnie, że przez Park Narodowy Jezior Plitwickich (niestety nie przy samych jeziorach) prowadzi elegancka asfaltowa droga, którą on regularnie pokonuje samochodem, więc spokojnie mogę podążać za GPS-em. Posłuchałam jego rad i nie żałowałam! Kilkanaście kilometrów pustym asfaltem przez las z pewnością było dużo przyjemniejsze niż wdychanie spalin.
Po wspinaczce na prawie 800 m n.p.m. czekał mnie długi zjazd, ciągnący się do samej granicy. Za nią czekała wielka niewiadoma – Bośnia i Hercegowina. Poza typowymi skojarzeniami (wojna, meczety i miny) oraz przestrogami ze strony MSZ (uważać na kieszonkowców, bezdomne psy i miny) pojęcia o tym kraju nie miałam. W momencie, gdy urzędnik na granicy wbijał mi do paszportu stempelek czułam więc charakterystyczne mrowienie w żołądku. Odebrałam paszport, wpięłam nogi w pedały i ruszyłam w nieznane. Minęłam tabliczkę z bośniacką flagą i napisem “Dobrodošli u Bosnu i Hercegovinu”, na horyzoncie zamajaczyła mi sylwetka minaretu i zanim jeszcze dotarłam do pierwszej miejscowości miałam już niejasne przeczucie, że chyba się z Bośnią polubimy.
Pingback: Bled, Socza, Alpy Julijskie i Steve Jobs japonek, czyli Słowenia (i Austria) rowerem – RUN, BIKE, EAT