Z włoskich Dolomitów ruszyłam do Austrii. Nawet nie wiem dlaczego, bo z Austrią jakoś nigdy nie mogę się dogadać, zawsze coś mi tam nie pasuje. Jest drogo, porządnie i nijako. Irytuje mnie idealnie równo przystrzyżona trawa. To, że wszystko jest takie gładziutkie, czyściutkie i poukładane. (W Szwajcarii jakoś mniej mi to przeszkadza, więc może problem leży gdzieś indziej? Może po prostu irytują mnie austriackie dialekty, albo najzwyczajniej w świecie jestem uprzedzona?)
Ale pojechałam (choć mogłam z Włoch udać się prosto do Słowenii), właściwie tylko dlatego, że na inne couchsurfingowe zapytania nie dostałam odpowiedzi, a 55-letnia Maria ze wschodniego Tyrolu od razu i z entuzjazmem zgodziła się mnie gościć. Po spędzonym z nią popołudniu i wieczorze, obejmującym wizytę na typowo tyrolskim festynie, kolejnego ranka ruszyłam w drogę. Zgodnie z rekomendacją Marii wybrałam drogę prowadzącą doliną rzeki Gail, którą co roku pokonują uczestnicy kolarskiego wyścigu Dolomites Cycling Marathon.
– Pojedziesz bardzo ładną dolinką, i jak już wjedziesz kilkaset metrów na najwyższy punkt, to dalej będziesz miała tylko z górki. – zachęcała Maria.
Trochę mnie oszukała. Okazało się, że teren przez jakieś 50 km był mocno pofałdowany i dopiero druga połowa trasy była w miarę znośna. Dolina istotnie brzydka nie była, ale cały dzień uprzykrzał mi życie w-mordę-wiatr, i po 110 kilometrach i nieudanych próbach szukania noclegu “na gospodarza” dotarłam na camping kompletnie wymięta i padłam jak kawka.
Z kamiennego snu wybudziło mnie natarczywe chrapanie dochodzące z namiotu obok. Spakowałam się i ruszyłam w kierunku granicy ze Słowenią, wiedząc, że czeka mnie tam okrutny podjazd na przełęcz Wurzen. Podjazd to właściwie dużo powiedziane, raczej podjazdo-podejście. Być może istnieją nadludzie, którzy z tobołami są w stanie jechać, gdy przez kilometr nachylenie jest bliskie 20 %. Ja do takich nie należę, więc grzecznie pchałam Białe Zwierzę Juczne, robiąc przy tym znakomity trening górnych partii ciała, podczas gdy jakaś babeczka koło pięćdziesiątki próbowała mnie wyminąć samochodem. Chyba trochę ją stresował stromy podjazd, bo zgasł jej silnik i próbując ruszyć stoczyła się do tyłu. Szczęśliwie udało jej się uniknąć wjechania w jadącego za nią busika. Jak się okazało, siedziała w nim niemiecka kadra narodowa w skokach, zmierzająca na trening do pobliskiej Planicy i spoglądająca na mnie przez szybę jak na szaleńca.
W końcu doczołgałam się na górę i zjechałam do dobrze mi znanej Kranjskiej Gory. Stamtąd przyjemną ścieżką rowerową w cieniu drzew ruszyłam do Bledu, gdzie niemal wszyscy turyści odwiedzający Słowenię udają się, by zobaczyć największą atrakcję kraju: turkusowe jezioro z wyspą z kościółkiem pośrodku, otoczoną górami. Widoczek tak ładny, że aż kiczowaty. Ja, jako hipster turystyki, zamiast spędzić dzień nad jeziorem (no dobra, nad jeziorem też byłam, ale tylko na szybki spacerek) podczas mojego pobytu w Bledzie robiłam klapki.
Tak, zgadza się. Klapki. W Bledzie nocowałam bowiem u Aljaža – Steve’a Jobsa japonek i przez pół dnia pomagałam mu w jego mini-fabryce. 23-letni Aljaž miał bardzo jasno sprecyzowaną wizję rozwoju swojej firmy i liczył, że w przeciągu kilku lat jego unikatowe japonki z wyłożonymi kamyczkami podeszwami podbiją cały świat. (Jakbyście chcieli sobie takie zamówić, albo po prostu obejrzeć możecie to zrobić tu, może dzięki mojej reklamie podbije świat trochę szybciej).
Pobyt w Słowenii generalnie obfitował w inspirujące znajomości. U Aljaža poznałam Andreja – kolesia, który zazwyczaj udając się w podróż nie ma w kieszeni więcej niż 10 euro. Zabiera za to ze sobą własnoręcznie rzeźbione drewniane łyżki (i drewno, by wyrzeźbić kolejne), których sprzedaż zapewniała mu dochody wystarczające na przetrwanie i podróżowanie. Andrej nie tylko podarował mi taką piękną łyżkę (nieoszlifowaną, za to z dołączonymi kawałkami papieru ściernego, żebym sama sobie mogła ją wykończyć), ale także zaoferował mi nocleg w stodole na swoim podwórku, ze wspaniałym widokiem na kościółek i dolinę (niewątpliwie mogę tę miejscówkę zaliczyć do TOP 10 moich miejsc noclegowych podczas tej podróży).
Kolejne parę dni spędziłam na campingu w Parku Narodowym Triglav, gdzie na wakacje przyjechali moi rodzice i siostra, którzy przy okazji zaopatrzyli mnie w kilka potrzebnych rzeczy i odebrali ode mnie kilka rzeczy, które zabrałam ze sobą niepotrzebnie. Mieliśmy okazję wspólnie pochodzić po górach (niestety okazało się, że wiele słoweńskich szlaków kiepsko nadaje się dla osoby z takim lękiem wysokości jak ja. Na przykład na podejściu na Triglav dostałam ataku paniki i zrobiłam wielką scenę, po czym zawróciłam, zanim jeszcze zrobiło się naprawdę poważnie). Mogliśmy też nacieszyć się krystalicznie czystą wodą w rzece Soczy (jeśli lubicie orzeźwiające kąpiele w lodowatej wodzie, polecam odwiedzić Wielkie Koryto (Velike Korito).
W piątek, gdy rodzice ruszyli z powrotem na północ, ja kontynuowałam jazdę na południe, ciesząc się perspektywą kilkudziesięciu kilometrów doliną Soczy. Będzie z górki, nacieszę się widoczkami – myślałam. Wiedziałam, że na sobotę i niedzielę zapowiadane są duże opady deszczu. Załamanie pogody przyszło jednak zaskakująco wcześnie, bo już w piątkowe przedpołudnie.
Przejechałam zaledwie kilkanaście kilometrów, gdy rozpętała się szalona burza i z nieba zaczęły spływać strugi deszczu. Ukryłam się pod daszkiem na tarasie jakiejś restauracji, czekając aż ulewa minie. Mijały minuty, godzina, dwie – bez zmian. Najwyraźniej pogoda postanowiła nadrobić całe opadowe zaległości powstałe tego niezwykle suchego lata. -Nie będę tu przecież siedzieć do poniedziałku – stwierdziłam w końcu, gdy przynajmniej grzmoty trochę się oddaliły. Założyłam foliową pelerynkę i popłynęłam dalej. Podsuszyłam się i przespałam w Kobaridzie i ruszyłam znowu, by dotrzeć na zaklepany na kolejną noc Couchsurfing w Idriji, a właściwie to w niewielkiej wioseczce nieopodal (a właściwie to trzy kilometry za tą wioseczką).
Jerca przyjęła mnie w domu swoich rodziców, będących akurat na wakacjach. Widząc mnóstwo zdjęć na ścianach i przyjemny chaos w całym domu oraz rodzeństwo Jercy krzątające się po kuchni poczułam się od razu jak u siebie. Wieczorem obejrzałyśmy jakąś komedię, rano na śniadanie Jerca zrobiła przepyszne naleśniki. Potem zabrała mnie do miejsca, gdzie podziwiać można jedyne w Słowenii odciski stóp dinozaurów (nieszczególnie imponujące, szczerze mówiąc, no ale przynajmniej mogę odhaczyć z listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią punkt “zobaczyć odciski stóp dinozaurów”), a w niedzielę zrobiłyśmy sobie roadtrip do Bovca, połączony z wypadem na pizzę. Ot, taki bezstresowy weekend – prawie jakbym zjechała na chwilę do domu na przerwę przed czekającym mnie wyjazdem na Bałkany, gdzie dopiero zacząć się miała najbardziej ekscytująca część mojej podróży.
Pingback: Chorwacja po raz pierwszy, czyli szybki zjazd na wybrzeże i jeszcze szybsza z niego ucieczka – RUN, BIKE, EAT
Pingback: Mokro, zimno i absolutnie zachwycająco, czyli biwak w Dolomitach – RUN, BIKE, EAT
Pingback: Najlepsze trasy rowerowe na Bałkanach - Wobbly Ride