Jak jeździć rowerem w saunie, czyli upalne cztery dni w północnych Włoszech

Przez trzy tygodnie w Szwajcarii przeżywam prawdziwą idyllę. Moje życie ogranicza się do jeżdżenia rowerem, wędrowania i dobrego jedzenia w dobrym towarzystwie. Ale droga czeka, jest jeszcze mnóstwo miejsc do zobaczenia i mnóstwo przygód do przeżycia. W końcu nadchodzi dzień, by spakować sakwy i ruszyć dalej. Cel: włoska mieścina w Alpach, Cogolo di Peio, gdzie w ramach Workaway’a będę dla odmiany zbierać owoce na farmie.

Poniekąd cieszy mnie perspektywa opuszczenia pięknej, aczkolwiek śmiertelnie spokojnej doliny Obergoms. Nie cieszy mnie za to perspektywa wspinaczki na przełęcz Nufenen – wprawdzie już raz się tam na rowerze wturlałam, ale wturlanie się z tobołami to zupełnie inna historia. Nie spodziewam się więc, że całość pokonam na rowerze, zakładam raczej, że przez sporą część podjazdu będę po prostu wpychać Białą Strzałę na górę.

Mojemu wyjazdowi z Obergesteln towarzyszy liczny komitet pożegnalny, który sprawia, że czuję się, jakbym wyjeżdżała z domu. Jest jeszcze wcześnie, więc temperatura jest całkiem rześka, jednak stromy podjazd z ponad 20-kilogramowym bagażem wyciska ze mnie siódme poty. Mijający mnie kolarze na leciutkich rowerach z jednej strony mnie demotywują (też bym chciała mieć tak lekko), z drugiej strony motywują, bo większość z nich pokazuje mi uniesiony kciuk uszanowanka. Energii dostarcza mi słoiczek “milchmarmelade”, podarowanej mi przez pracującą w lokalnej mleczarni Simonę – mleczny krem jest piekielnie słodki, ale i tak pożeram cały słoik prawie na raz. Ponad połowę drogi na przełęcz pokonuję z buta, ale i tak uważam, że to się liczy (w końcu zupełnie samodzielnie docieram tam ze wszystkimi moimi rzeczami, choć mogłam skorzystać z propozycji podwózki) i czuję prawdziwą euforię docierając na szczyt. Teraz już tylko z górki!

IMG_20180724_094525.jpg
Milchmarmelade – polecam, Joanna Chmara!

GOPR5672.JPG

IMG_20180724_105118.jpg
Bardziej marszem niż rowerem, ale jakoś pokonałam te zawijaski!

Po drugiej stronie przełęczy świat jest inny: bardziej zielony, słoneczny i kolorowy. Włoskojęzyczny kanton Ticino od początku podbija moje serce. Im niżej zjeżdżam, tym bardziej “południowo” się robi: pojawiają się winnice, kamienne domki i palmy. Zjeżdżam i zjeżdżam, kolejne kilometry pokonując bez wysiłku. Tylko hamulce dostają solidnie w kość – pod koniec dnia zauważam, że klocków niewiele już zostało. Mam nadzieję, że jeszcze wystarczą mi do Włoch – nie uśmiecha mi się płacenie za serwis we frankach. Spocona i sponiewierana przez upał w końcu docieram do Bellinzony i po trzech tygodniach spędzonych w górach przeżywam szok – tutaj jest jakieś życie, są ludzie, jest głośno i coś się dzieje! Wieczór spędzam w bardzo miłym towarzystwie Gianny z Couchsurfingu, z którą od razu łapię wspólny język i przy znakomitej pizzy gada nam się tak dobrze, jakbyśmy znały się od lat.

dav
Jest po prostu wow!

bty

bty
W szwajcarskich tropikach

Rano, po “pożywnym” śniadaniu ruszam w stronę włoskiej granicy. Nie jest lekko – muszę podjechać na przełęcz Monte Ceneri – niby to tylko 554 m., ale miliard stopni na nasłonecznionym asfalcie, po którym biegają jaszczurki nie ułatwia mi życia. Pot leci ze mnie ciurkiem, niczym woda w źródełkach w alpejskich miasteczkach.

IMG_20180725_085138.jpg
Być może nie jest to najzdrowsze śniadanie wszechczasów, ale franki mi się kończyły, więc ostatnie zakupy w Szwajcarii musiały być przemyślane 😉 
IMG_20180725_093948.jpg
Czy jest gdzieś trochę cienia?
IMG_20180725_123119.jpg
Biała Strzała odpoczywa nad jeziorem Lugano

Za granicą w Como wita mnie duży ruch, ukrop i hałas, głowa zaczyna mnie boleć z odwodnienia i przegrzania. Nad uwielbianym przez turystów jeziorem znajduję znakomite miejsce na sjestę: pod drzewem, w cieniu, nieopodal wody, znad której napływa rześkie powietrze. Odprężam się na tyle, że dopiero gdy zbieram się w dalszą drogę zauważam, że ktoś mi zakosił powerbanka. Z dwojga złego lepiej powerbanka niż telefon – myślę, choć i tak psuje mi to humor na resztę wieczoru. Pokonuję jeszcze całkiem spory podjazd i docieram na jakiś camping, położony między dwoma jeziorami. Płacę horrendalne 18 euro za obleśne łazienki oraz brak internetu i kuchni, ale nie mam już siły ani nastroju na szukanie czegoś bardziej sensownego.

IMG_20180725_141833.jpg
Gelato!
IMG_0212.JPG
Camping do najbardziej komfortowych nie należy, ale przynajmniej sceneria ładna.

Rano zwijam się jak najszybciej, by odwiedzić serwis rowerowy – moje klocki już praktycznie nie istnieją i na każdym zjeździe przeżywam gorszy stres niż na rozmowie kwalifikacyjnej o wymarzoną pracę (na bardziej stromych górkach po prostu zsiadam z roweru – nie potrzeba mi dodatkowej adrenaliny). Udaje mi się znaleźć serwis nieopodal Bergamo. Okazuje się, że mam prawdziwego farta – normalnie w tych godzinach jest on zamknięty, ale nie dzisiaj. Młody mechanik oprócz odpicowania moich hamulców reguluje i smaruje napęd i wymienia poluzowaną szprychę, za całą robotę naliczając mi tyle, co za same klocki.

– Tylko wyślij mi jakieś zdjęcia ze swojej wyprawy, jak już dotrzesz gdzieś dalej – mówi, wręczając mi wizytówkę z numerem telefonu.

Teraz to się jedzie! Nie mogę też narzekać na brak towarzystwa – na ścieżce rowerowej ciągle ktoś mnie zagaduje. Niestety moja znajomość włoskiego nie wystarcza do prowadzenia normalnej konwersacji, ale mieszanka angielskiego, resztek pamiętanej z liceum łaciny oraz języka migowego pozwala jakoś się dogadać. Powoli zaczynam adaptować się do włoskich upałów – pod wieczór wydaje mi się, że jest już całkiem rześko, podczas gdy termometr wciąż wskazuje 30 stopni.

IMG_20180726_180803.jpg

Gwałtowna burza zmusza mnie do jak najszybszego znalezienia miejsca na nocleg i znowu ląduję na campingu, tym razem bardziej estetycznym i tańszym. Wiem jednak, że mój budżet nie pozwala mi na takie luksusy codziennie i jeszcze tego samego wieczoru wysyłam kilka zapytań na Couchsurfingu. Rano odczytuję odpowiedź od Carlo – włoskiego gitarzysty, który aktualnie pilnuje kota w mieszkaniu brata w miejscowości Breno i może mnie tam ugościć. Wprawdzie to tylko 30 km od mojego campingu, ale stwierdzam, że dzięki temu trochę odsapnę i będę miała trochę czasu na zwiedzanie.

Carlo wita mnie w średniowiecznym domu położonym w samym centrum miasta, w którym podobno mieszkał kiedyś Garibaldi. Częstuje mnie znakomitym spaghetti i oferuje, że może mi pokazać okolicę. Jako absolwent historii sztuki opowiada mnóstwo ciekawostek na temat malowideł w okolicznych kościołach i lokalnych artystów. Sam Carlo też jest interesującą osobowością – jak się okazuje interesuje się nie tylko muzyką i sztuką, lecz także ezoteryką i opowiada dziwne historie o punktach białej i czarnej magii. Mimo ekscentryczności mojego gospodarza całkiem dobrze się z nim dogaduję i wieczorem ruszamy jeszcze wspólnie na koncert jazzowy.

img_20180727_224422.jpg
Sufit w mieszkaniu brata Carlo

IMG_20180727_191431.jpgIMG_0231IMG_0236

IMG_0248
Pocztówki z Breno i Bienno

W nocy nie mogę zasnąć – nie wiem, czy to niewygodna kanapa, gapiący się na mnie z okna wielki futrzasty kot brata Carlo, dziwne opowieści mojego hosta, czy też po prostu stres, że muszę wstać o piątej. Przewracam się z boku na bok i dopiero około trzeciej udaje mi się zmrużyć oko. Rano czuję się więc, jakby walec po mnie przejechał i nawet espresso niewiele pomaga. Nastawiam się na drogę przez mękę – czeka mnie bowiem ponad 1500 metrów podjazdu na Passo Tonale. W połowie stwierdzam, że tylko drzemka może mnie uratować i robię sobie przerwę na górskiej łączce. Po kilkudziesięciu minutach jestem jak nowo narodzona i z werwą ruszam zdobywać kolejne metry. Jeżdżenie przez ostatni miesiąc po szwajcarskich przełęczach wyraźnie pomogło mi zrobić formę, bo nawet mimo bagażu daję radę. Docieram do Cogolo dużo wcześniej, niż zakładałam i poznaję Giuliano i Joy, u których będę pracować i mieszkać, nie mając jeszcze pojęcia, jak barwne będą spędzone tu dwa tygodnie (ale o tym już w osobnym wpisie, bo anegdotek jest tyle, że nawet na książkę by wystarczyło!).

IMG_0252IMG_0254

IMG_0267.JPG
Wyruszanie o świcie ma tę zaletę, że szosy są puste, a świat ładny.

IMG_0274.JPG

IMG_20180728_135913.jpg
Biała Strzała i niedźwiedź, nieopodal Passo Tonale

Skomentuj

2 thoughts on “Jak jeździć rowerem w saunie, czyli upalne cztery dni w północnych Włoszech”

  1. Krystyna Kobierowska

    To jest cudowne . Miło i z przyjemnoscią czytam kolejne wpisy. Życzę bezpiecznej i cholernie przyjemnej podróży aż do spotkania na Słowenii z resztą rodziny. Wszystkiego najlepszego. Krystyna Kobierowska

pl_PLPolski
Scroll to Top