Lotnisko w Bazylei. Wizzairowy samolot ląduje po półtorej godziny lotu. Wysiadam i po chwili odbieram mój bagaż, czyli stary plecak, w którym upchnięte są moje sakwy oraz wielkie pudło z rozkręconym rowerem i mnóstwem zabezpieczającej go gąbki.
Po raz pierwszy w życiu muszę skręcić rower, a że moje techniczne zdolności są raczej poniżej przeciętnej, trochę mnie to stresuje. Na szczęście okazuje się, że całkiem nieźle przyswoiłam sobie instrukcje mojego Pana Mechanika i – pod gradem ciekawskich spojrzeń mijających mnie pasażerów – radzę sobie z tym zadaniem w trochę ponad godzinę. Zakładam sakwy i z nadzieją, że wszystko dobrze dokręciłam i po drodze nie odpadnie mi koło i się nie zabiję ruszam do centrum.
Bazylea jest moim pierwszym przystankiem w podróży do Niewiadomokąd. Mam kilka miesięcy na to, by po prostu nacieszyć się jazdą, poznać nowe miejsca i nowych ludzi i odzwyczaić się od uporządkowanego i wypełnionego bezpieczną rutyną życia. Nie chcę wiele planować na wyrost – mam zamiar dać się zaskoczyć tym, gdzie mnie koła poniosą. Po drodze zamierzam zatrzymywać się na trochę dłużej u gospodarzy w ramach programu WorkAway, a w Szwajcarii planuję kilka tygodni spędzić w malutkiej alpejskiej wiosce u Mai i Martina, u których kiedyś pracowałam jako opiekunka.
Mam szczęście, bo w Bazylei gości mnie najlepsza gospodyni wszechczasów – Ania, która zabiera mnie na wieczorną kąpiel w Renie (tutejsi przed kąpielą ładują rzeczy do wodoodpornego wora i potem z wszystkim spływają z nurtem rzeki, wielce praktyczne rozwiązanie, bo nie trzeba martwić się o rzeczy na brzegu ani wracać pod prąd), pokazuje mi najlepsze imprezowe miejscówki (żebym się jeszcze mogła nacieszyć miejskim życiem przed wyjazdem na sielską szwajcarską wieś) i najładniejsze uliczki starego miasta. Zaczynam żałować, że nie zdecydowałam się na dłuższy pobyt w Bazylei i bardzo ociągam się z ruszeniem w dalszą drogę.
Dopiero po godzinie 13 wraz z Białą Strzałą zaczynam moje 200-kilometrowe Tour de Suisse, które zamierzam pokonać w dwa dni. Niemiłosierny upał nie ułatwia mi zadania. Mogłabym zatrzymywać się na napełnianie bidonów przy każdym źródle (czyli co najmniej ze dwa razy w każdej wiosce po drodze), a i tak chciałoby mi się pić. W dodatku na jednym rozjeździe jadę na pewniaka, zamiast sprawdzić drogę i okazuje się po paru kilometrach, że jestem zdecydowanie po złej stronie góry. Zawracanie nie wchodzi już w grę – za daleko zajechałam. Przy najbliższej okazji zaczynam więc wtaczanie się na niby niewysoką, ale strasznie stromą górę. Po 200 metrach uznaję, że choćbym skoncentrowała całą moją energię na ten podjazd, to mając ponad 20 kg bagażu na rowerze nie będę w stanie go pokonać. Wpychanie obładowanej Strzały również do przyjemności nie należy. No cóż, sama chciałam! Mogłam zamiast do Szwajcarii wybrać się w Bory Tucholskie, tam by takich górek nie było!
Wieczór zbliża się nieuchronnie, ja opadam z sił i zaczynam godzić się z myślą, że zaplanowane na dzisiaj 130 km są daleko poza zasięgiem. Trudno, będę musiała jutro wstać wcześniej i nadrobić. Znajduję całkiem przyjemny camping położony nieopodal jeziorka i decyduję się mając na liczniku zaledwie 82,5 km zakończyć tę mordęgę.
Po nocy spędzonej na twardej podłodze namiotu (“nie biorę karimaty, nie mam na to miejsca”) nieco obolała bez większego entuzjazmu pakuję rzeczy by kontynuować walkę z trasą. Wiem, że dzisiejsza część będzie nieporównywalnie trudniejsza – tak naprawdę góry dopiero się zaczną! Na szczęście przynajmniej na niebie są jakieś chmury, więc nie jedzie się jak po patelni. Po za tym krajobrazy też są całkiem przyjemne – spora część trasy prowadzi brzegiem jezior, drogami dla rowerów albo takimi, gdzie ruch jest niewielki. Do momentu, gdy dojeżdżam do Sarnen (czyli miejsca, gdzie według pierwotnego planu miałam dotrzeć dnia poprzedniego) wszystko układa się wspaniale.
W Sarnen zaczynają się komplikacje. Najpierw zaliczam pierwszą w życiu glebę spowodowaną niewypięciem się z pedałów i muszę zrobić przerwę na opatrzenie kolana, które lekko ucierpiało w kontakcie ze żwirem. Po przejechaniu kilku kilometrów łapie mnie burza – leje, grzmi, jest ciemno, straszno i źle. Stwierdzam, że pakowanie się w takiej pogodzie na przełęcz jest absolutnie bez sensu, kieruję się więc w stronę dworca, żeby sprawdzić, dokąd mogę się dostać pociągiem. Szwajcarska kolej podrzuca mnie do Meiringen – miejsca, gdzie Sherlock Holmes stoczył pojedynek z Profesorem Moriartym nad wodospadem Reichenbach. Niestety goni mnie czas, nie mogę więc sobie pozwolić na choćby krótką wycieczkę do wodospadu ani na odwiedzenie muzeum Sherlocka. Zaczynam mozolną wspinaczkę na przełęcz Grimselpass – z 600 metrów nad poziomem morza muszę wjechać na 2164 i szczerze mówiąc bardzo wątpię w powodzenie tej misji. Niestety ostatni bus odjechał jakieś 2 godziny temu, nie pozostaje mi więc nic innego, niż powolne kręcenie w deszczu. Zakładam, że jeśli nie uda mi się doczłapać do celu przed wieczorem, po prostu rozbiję gdzieś namiot i rano dojadę resztę trasy.
Nadchodzi jednak wybawienie! Gdy ociężale zdobywam kolejne metry w pionie orzeźwiana przez siąpiący deszcz, wyprzedza mnie stary dostawczak z przyczepką. Przez głowę przebiega mi myśl, że fajnie by było, gdyby się zatrzymał. Załadowałoby się Białą Strzałę na przyczepkę i po sprawie! Po kilkuset metrach widzę samochód stojący w zatoczce i wychylającego się z niego starszego pana wołającego czy mnie podwieźć.
– Z nieba mi Pan spada! – mówię z ulgą do kierowcy, który przedstawia mi się jako Jurgen.
– Carlos, chodź pomóc mi załadować rower – woła Jurgen, a z samochodu wyskakuje bosonogi chłopak o południowej urodzie. Panowie ostrożnie układają Białą Strzałę i ruszamy.
Auto do najnowszych nie należy, w dodatku Jurgen prowadząc opowiada anegdotki z przeszłości (między innymi o tym, jak kiedyś do Polski szmuglował gazetki Solidarności!) żywiołowo przy tym gestykulując, więc podczas jazdy czuję dreszczyk emocji. Szczęśliwie udaje nam się nie rozbić na żadnym zakręcie i nasz wóz zjeżdża z przełęczy w jednym kawałku. Tym sposobem docieram do celu jeszcze przed zmrokiem, obiecując sobie, że z Grimselpass jeszcze się zmierzę, ale raczej bez bagażu. Biorę głęboki wdech ciesząc się górskim powietrzem i rozglądam się dookoła. Szeroka dolina z płynącą pośrodku lazurową rzeką Rodan otoczona jest stromymi zboczami. Wyzwań na najbliższe kilka tygodni na pewno mi tutaj nie zabraknie!
Pingback: Dziewczę z nizin vs. alpejskie przełęcze. Furka, Nufenen i Grimsel rowerem – RUN, BIKE, EAT