Tour de Ukraine. Etap 2: Nocleg w sklepie meblowym, piękna Czarnohora, jazda po patelni i tajemnica pewnej dętki

Relację z pierwszej części rowerowania po Ukrainie możecie przeczytać tutaj.

Kolejny dzień rozpoczynamy pełni entuzjazmu, bowiem po czterech dniach stopniowego zdobywania wysokości w końcu nadszedł moment, gdy zgodnie z odwiecznym prawem natury “co zostało podjechane, kiedyś musi zostać zjechane”.

DCIM100GOPRO

IMG_0426.JPG

GOPR0185.JPG

Suniemy więc wesoło i bez wysiłku wzdłuż rzeki Terebli. Bez wysiłku aż do momentu, gdy natrafiamy na jedyny podjazd tego dnia. Jedyny, ale za to jaki! Jak to na Ukrainie bywa, asfalt w pewnym momencie sobie znika, a szutrowa droga zaczyna się piąć serpentynkami ostro w górę (Strava mówi, że średnie nachylenie przez ponad 4,5 km wynosi tam 6 %, a miejscami sięga nawet do 18 %, czyli całkiem nienajgorzej).

A po tej całej harówce czeka nas coś takiego:DCIM100GOPRO

… czyli długi zjazd, podczas którego po prawej stronie cały czas mamy urwisko, nieco podnoszące poziom adrenaliny. Ze względu na obładowanie sakwami i to, że momentami nie widzimy, co czeka nas za kolejnym zakrętem, jedziemy z żółwią prędkością, planując w myślach, że kiedyś trzeba tu wrócić bez bagaży, za to z rasowym rowerem MTB i odpowiednimi umiejętnościami.

Docieramy do przygranicznego miasteczka Teresva i od razu mamy ochotę je opuścić. Panuje w nim atmosfera w niczym nie przypominająca klimatu, jakiego do tej pory doświadczaliśmy w wyglądających jak żywe skanseny górskich wioskach. Zamiast drewnianych domków są pomalowane na łososiowo pseudo-wille z kolumnami, mnóstwo banerów reklamujących materiały budowlane i mini-targowiska z ciuchami przy ulicy. Nieuchronnie zbliża się jednak noc, znajdujemy więc jakiś hotel, który okazuje się jednocześnie być sklepem meblowym! W holu znajduje się tam wystawka z meblami w najgorszym możliwym stylu, z dziwacznymi zdobieniami, które mogą przypaść do gustu tylko nowobogackim. Gdzieś jednak musimy spać, a na tyle nieswojo czujemy się w tej okolicy, że nawet nie rozważamy rozbijania namiotu.

GOPR5330.JPG

Rano ruszamy bez zbędnego ociągania i żwawo kręcimy, by jak najszybciej opuścić to dziwne miejsce. Po drodze robimy coffee-break w dość podejrzanym przybytku przy samej drodze, przed którym wiszą suszące się na słońcu (i nabierające aromatu spalin) ryby.

IMG_0447IMG_0444

Po kilkudziesięciu kilometrach przygranicznego “tranzytu” w końcu wjeżdżamy z powrotem w góry, zmierzając w stronę najwyższego pasma ukraińskich Karpat – Czarnohory. Na początku podjazdu na Przełęcz Tatarską spotykamy grupkę miejscowych chłopaków na rowerach górskich.

– Skąd jedziecie? – zagaduje jeden z nich, który całkiem nieźle mówi po polsku.

–  Z Przemyśla. – odpowiadam, na co mój rozmówca odpowiada soczystym i pełnym podziwu “O kurwa”.

Pełen podziwu jest także starszy pan, u którego w sklepie kupuję wodę. Z pięknym zaśpiewem wyraża zachwyt nad tym, że “taka delikatna panienka znad morza w Karpaty przyjechała!”.

GOPR5375.JPG

IMG_0460

IMG_0477

IMG_0549.JPG
Napotkany w Worochcie piesek bez łapy

W Worochcie, czyli jednym z popularniejszych ukraińskich uzdrowisk (a dawniej zimowej stolicy II Rzeczpospolitej, uznawanej za kolebkę polskich skoków narciarskich) czeka nas mała odskocznia od rowerów: chcemy wejść na najwyższy szczyt Ukrainy – Howerlę (2061 m.n.p.m.). Zanim zaczniemy wędrówkę musimy jednak podjechać do znajdującej się na wysokości 1250 m turbazy na Zaroślaku. Na szczęście nasze toboły możemy tym razem zostawić w pensjonacie. Kilkanaście kilo mniej na bagażniku jednak robi różnicę!

IMG_20180430_095659.jpg

GOPR5392.JPG

Szlak na Howerlę jest podczas majówki zatłoczony niczym droga na Giewont w szczycie sezonu. Jak się okazuje “Janusze turystyki” występują nie tylko w Polsce – ludzie w trampkach, panie z torebeczkami pod pachą, panowie bez koszulek, słuchający głośno muzyki z telefonu – takie towarzystwo mijamy po drodze. Na szlaku, mimo grzejącego słońca, nie brakuje też śniegu, dlatego odpuszczamy sobie wchodzenie na sam szczyt w naszych adidaskach i po krótkiej foto-pauzie na połoninie nieco poniżej ruszamy w drogę powrotną.

IMG_0500IMG_0513IMG_0544panorama3

DCIM100GOPRO
Jazda w towarzystwie zachodzącego słońca, czyli to, co tygryski lubią najbardziej!
DCIM100GOPRO
Za tym mostkiem była bardzo fajna polanka na rozbicie namiotu. Niektóre belki go tworzące wyglądały jednak nie do końca solidnie. Zdecydowaliśmy się więc poszukać miejsca na nocleg gdzie indziej.

Teraz już tylko z górki?

Po przejechaniu blisko 600 km nadchodzi czas, by zacząć kierować się z powrotem w stronę Przemyśla. Wydaje nam się, że najtrudniejszą (czyli najbardziej górzystą) część wycieczki mamy już za sobą. Dziewiąty dzień faktycznie zaczyna się od bardzo przyjemnych 20 kilometrów, jednak później nie brakuje krótkich, ale konkretnych górek. Ponad 30-stopniowy upał nie pomaga. Jest parno i duszno, więc co chwilę zatrzymujemy się w sklepie, by uzupełnić zapasy wody.

IMG_0570.JPG

Około 16 stwierdzamy, że jazda w saunie jest bez sensu. Stajemy pod sklepem w jakiejś wsi na końcu świata i przez dobre półtorej godziny siedzimy tam w cieniu i w towarzystwie bezdomnego psiaka obserwujemy toczące się tam życie. W międzyczasie odkrywamy, że nieopodal jest mini-bar i zdobywamy tam przepyszny barszcz i jakieś pierożki. Trochę nas to siedzenie i jedzenie rozleniwia, ale jakoś udaje nam się zwlec i  dokręcić jeszcze trochę kilometrów, korzystając ze znośnej wieczornej temperatury.

IMG_0574

IMG_0586

IMG_0579

IMG_0658

IMG_0670
Całkiem fotogeniczny punkt widokowy nad sztucznym zbiornikiem w miejscowości Rivnia

Historia tajemniczej dętki

Nazajutrz czeka nas niespodzianka – pierwsza techniczna usterka tego wyjazdu. Mikołaj ma kapcia w tylnej oponie. Po śniadaniu wymienia więc dętkę i w niemiłosiernym ukropie ruszamy dalej. Po drodze dzieje się jednak coś dziwnego – po kilku kilometrach jazdy powietrze w nowej dętce nadal spuszcza, ale nie tak zupełnie. Jako że słabi z nas serwismeni, nie mamy pojęcia, co z tym fantem zrobić. Rozważamy wymianę jej jeszcze raz, ale wydaje nam się to bez sensu (bo skoro obecna spuszcza tylko trochę, to może wcale nie jest dziurawa, tylko jest to jakiś inny problem?). Jedziemy dalej, robiąc co parę kilometrów pit-stop na dopompowanie. Po paru godzinach robi się to jednak dość frustrujące. Zaczynamy więc rozważać poddanie się i kontynuowanie podróży pociągiem. W ogródku przy drodze pracuje jakaś pani, którą pytamy o drogę na stację.

– A czemu chcecie na pociąg, jak macie rowery? Może wody chcecie? Albo głodni jesteście? – I za chwilę wręcza nam jabłka i napełnia bidony wodą.

Tłumaczymy jej, że mamy małe problemy techniczne z dętką.

– To może mój mąż wam pomoże? Wejdźcie! – I otwiera nam furtkę, zapraszając do przytulnego ogródka. Lesia, bo tak ma na imię, każe mi usiąść na ławeczce pod drzewem. W tym czasie sama biegnie do domu zrobić nam herbatę i kanapki, a Mikołaj z jej mężem zaczynają badać przyczynę awarii. Nestor, mąż Lesy, przynosi z garażu śrubokręty, które mają ułatwić zdjęcie opony.

IMG_0705

– Nie trzeba – woła Mikołaj, wyciągając z sakwy kolorowe łyżki do opon.

– Łooo, Jewropa! – komentuje zachwycony Nestor, z fascynacją przyglądający się także tarczowym hamulcom.

Po zanurzeniu dętki w beczce wody okazuje się, że faktycznie jest w niej maciupka, ledwie dostrzegalna dziurka. Mikołaj łata ją i sprawdza jeszcze raz dokładnie, czy na pewno w oponie ani w obręczy nie ma nic, co mogłoby przebijać oponę.

IMG_0698

IMG_0699

IMG_0714
Rodzinne zdjęcie z Lesią i Nestorem

Możemy więc ruszać w dalszą drogę, choć wcale nie chce nam się opuszczać Lesy i Nestora, u których czujemy się jak u cioci i wujka. Przed nami jednak jeszcze ponad 160 km – niby niewiele, ale samo się nie dojedzie!

Nazajutrz okazuje się, że załatanie dętki nie rozwiązało problemu i powietrze nadal ucieka. Postanawiamy więc poszukać połączenia kolejowego. Pani w okienku na dworcu w Stryju mówi nam, że możemy dojechać do Mościsk (skąd do Przemyśla zostanie nam jeszcze 30 km), z przesiadką we Lwowie. Okazuje się jednak, że najbliższy pociąg do jedzie dopiero po 15. W dodatku przysłuchująca się naszym rozmowom pod tablicą z rozkładem jazdy mówi, że owszem, możemy pojechać z przesiadką we Lwowie, ale pociąg do Mościsk jedzie z innego dworca, więc będziemy musieli jeszcze przebijać się przez pół miasta rowerem. Nie wiemy też, czy załapiemy się na jakiś pociąg jeszcze tego samego dnia, czy będziemy musieli czekać do dnia następnego.

Całe to czekanie pełne niewiadomych mało nam się uśmiecha. Stwierdzamy, że lepiej będzie ruszyć i przed wieczorem dojechać do Sambora. Pomału, ale przynajmniej we właściwym kierunku. Zwłaszcza, że do Sambora mamy tylko nieco ponad 60 km, a stamtąd do Przemyśla drugie tyle.

– Zakładając, że przystanek na dopompowanie koła robimy raz na 6 kilometrów, będziemy musieli ich dziś zrobić tylko 10! – żartujemy sobie, chociaż wcale nie jest nam do śmiechu.

Na szczęście przez jakiś czas droga jest płaska i całkiem niedziurawa, więc Mikołaj dopompowuje koło nawet rzadziej, niż planowaliśmy. Niestety wkrótce nawierzchnia się zmienia, w dodatku okazuje się, że droga jest w remoncie i musimy skorzystać z objazdu, przez który nadrabiamy 10 kilometrów. Temperatura powietrza sięga 38 stopni. Jazda tego dnia nie ma absolutnie nic wspólnego z przyjemnością.

GOPR0371.JPG
Nie ma cienia, jest patelnia. Ale przynajmniej nie ma podjazdów.

Jedziemy drogą do miejscowości Nahujowice, której wdzięczna nazwa wspaniale koresponduje z naszymi nastrojami oraz ze stanem nawierzchni.

– To jest jakiś żart. – mówi nagle Mikołaj. Zaczynam już się obawiać się, że jeszcze coś mu nawaliło w rowerze. Jednak jest dokładnie na odwrót.

– Jedziemy dosłownie najgorszą drogą na świecie, a opona od kilkunastu kilometrów jest twarda jak skała.

Jak się później okazało, magiczne samonaprawienie dętki pozwoliło nam dojechać do samiutkiego Przemyśla, czerpiąc jeszcze radość z tych ostatnich kilometrów wśród pól i łąk obwodu lwowskiego. Żeby było zabawniej – trzy dni po powrocie dostałam od Mikołaja wiadomość, że powietrze znowu uciekło. Do dziś nie mamy pojęcia, o co chodziło i być może będziemy się zastanawiać nad tym do końca życia.

Najważniejsze jednak, że udało nam się dotrzeć do celu. Przejechaliśmy 930 km i zrobiliśmy niecałe osiem tysięcy metrów w pionie. Odwiedziliśmy Synewyr, Worochtę i mnóstwo malutkich, ale pełnych życia wioseczek na końcu świata. Poznaliśmy dobrych i otwartych ludzi, którzy bezinteresownie oferowali nam swoją pomoc. Przywieźliśmy wspaniałą kolarską opaleniznę, której pewnie przez całe lato nie uda nam się wyrównać. Zjedliśmy tony korbacza, czyli słonego owczego sera oraz mnóstwo czekolady, cukierków i lodów (a mimo to wróciliśmy nieco lżejsi). Łydki nabrały kształtu, a my nabraliśmy dystansu do naszej codzienności. Дякую, Україна!

dav

dav
Ostatni dzień jazdy to przede wszystkim dużo radości z jedzenia. Na zdjęciu gofry na uczczenie 900. kilometra w sąsiedztwie po raz drugi widzianej niebieskiej cerkwi w Mościskach.

Skomentuj

1 thought on “Tour de Ukraine. Etap 2: Nocleg w sklepie meblowym, piękna Czarnohora, jazda po patelni i tajemnica pewnej dętki”

  1. Pingback: Tour de Ukraine. Etap 1: Witaj, przygodo! – RUN, BIKE, EAT

pl_PLPolski
Scroll to Top