Gdybym miała w kilku słowach opisać nasz rowerowy wypad na Ukrainę, chyba najtrafniejszym określeniem byłoby “powrót do dzieciństwa”. Przez niespełna dwa tygodnie czuliśmy się niczym na wakacjach u babci na wsi: byliśmy od rana do późnego wieczora na dworze, zajadaliśmy się krówkami i kanapkami z kremem czekoladowym i przemierzaliśmy krainę zielonych pastwisk i górskich wioseczek, gdzie nikomu nigdzie się nie spieszy.
Ukrainę, a konkretniej tamtejsze Karpaty, wybieramy jako cel podróży z dwóch powodów: 1. Nigdy tam nie byliśmy (a ja po latach bezgranicznego uwielbienia dla twórczości Stasiuka w końcu chciałam pojechać “na wschód”). 2. Jest blisko (można dojechać jednym pociągiem do Przemyśla, wsiąść na rower i zaczynać przygodę).
Niestety kupujemy bilet na “przewóz roweru w wagonie nieprzystosowanym”, który faktycznie jest nieprzystosowany. W związku z tym nasze rowery stoją upchnięte w ciasnym przedsionku (i jeszcze pan konduktor burzy się, że “stoją jak święte krowy” i blokują przejście, ale oczywiście nie jest w stanie wskazać nam lepszego miejsca na ich ustawienie), a chłopak, który w Warszawie dosiada się z szosówką musi przez całą drogę stać z rowerem w korytarzu. Ale narzekanie na PKP zawsze łączy, więc dotrzymujemy mu towarzystwa i przynajmniej miło spędzamy czas na pogaduszkach nie tylko o PKP, ale także o triathlonie, podróżach, kolarstwie i innych takich.
Po biwaku na polach za Przemyślem ruszamy w stronę przejścia granicznego w Medyce, które bezproblemowo przekraczamy w jakieś 10 minut. Na horyzoncie połyskują kopuły cerkwi, słońce grzeje, a my suniemy sobie radośnie płaską i gładziutką krajówką aż do Mościsk. Tam zatrzymujemy się obok przyciągającej wzrok, pięknej niebieskiej cerkwi, przed którą znajduje się też pomnik ofiar Euromajdanu.
Ruszamy dalej, nieco bardziej “ukraińską” szosą w stronę Sambora, zdobywając pierwsze szlify w konkurencji, którą będziemy trenować przez najbliższe dni: slalom między dziurami. W Starym Samborze zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym barze, gdzie przy jednym z przykrytych ceratą stolików siedzi grupka miejscowych żołnierzy. Zapytana o coś bezmięsnego babuszka za ladą proponuje mi ziemniaki, buraczki i jajko sadzone – czuję się jak na piątkowym obiedzie u babci, a za obiad i kawę (też taką, jak u babci) płacę chyba 25 hrywien, czyli koło 3 złotych.
Pierwszy dzień kończymy w miejscowości Jasienica Zamkowa, mając na licznikach 102 km. Szczerze mówiąc nie liczyliśmy na to, że tak gładko nam to pójdzie! Nocujemy w położonej nad rzeką, zaadaptowanej dla turystów stodole (z dostępem do internetu!)
A takie straszne miały być te ukraińskie drogi…
Dzień drugi, aż do mojej nawigacyjnej pomyłki, upływa pod znakiem jazdy idealnym asfaltem, po drodze, którą prawie nic nie jeździ i która wiedzie wśród niedużych górek pokrytych intensywnie zielonymi lasami i na której niedługie podjazdy przeplatają się z dostarczającymi niezmierzonej radochy zjazdami. Spełnienie marzeń każdego kolarza!
Wszystko do czasu, gdy orientuję się, że na rozjeździe, na którym pojechaliśmy w lewo, powinniśmy byli skręcić w prawo. Orientuję się po jakichś siedmiu kilometrach, więc już trochę nie chce nam się cofać. Dlatego rozkminiamy alternatywną trasę i decydujemy się zamiast do Wołowca dojechać do Sławska, które przed wojną dumnie nosiło miano Zakopanego Bieszczadów Wschodnich.
Na naszej mapie droga do Sławska jest tylko cienką białą linią bez oznaczenia, nie spodziewamy się więc kontynuacji cudownych asfaltów. Jednak droga pełna małych kamyczków, na których trzęsie jak na jakiejś wirówce jest poniżej naszych oczekiwań. Powolutku ciułamy kilometry i metry w górę, jadąc średnio jakieś 12 km/h. Na szczęście na sam koniec dnia czeka nas zjazd, widoczki po drodze też są niczego sobie.
Zagubieni w akcji
Nazajutrz okazuje się, że przedostanie się ze Sławska do Parku Narodowego Synewyr (czyli jednego z ważniejszych check-pointów naszej wyprawy) nie jest takie proste: albo pojedziemy baaaardzo dookoła kulturalną drogą, albo na skróty, jakimiś szutrówkami (czyli przygodowo!). Wybieramy opcję nr 2, która jest o jakieś 50 km krótsza – “przecież wczoraj jakoś sobie poradziliśmy, chyba dużo gorzej nie będzie!”.
Nasza nawigacja prowadzi nas jednak trochę na manowce – najpierw przeprawiamy się przez jakiś strumień, potem lądujemy na drodze pełnej błota, z której jakiś pan jadący terenówką radzi nam zawrócić. Nie poddajemy się łatwo – zawracamy i wybieramy inną drogę, po której musimy pchać rowery, ale ona też okazuje się nie być najlepszym rozwiązaniem.
Decydujemy się zawrócić do stacji kolejowej, którą z oddali widzieliśmy pakując się w naszą nieprzejezdną ścieżkę. Liczymy, że jakiś pociąg podrzuci nas bliżej cywilizacji, jednak napotkani robotnicy pracujący przy remoncie linii kolejowej informują nas, że przed wieczorem nie mamy co liczyć na żadną elektriczkę. Porzucamy już nadzieję na dotarcie do Synewyru tego dnia, gdy jeden z pracowników dopytuje nas, dokąd chcemy się dostać, po czym wykonuje telefon do kogoś i dopytuje o przejezdność jakiejś drogi.
– Musicie przejść przez tory, popchać rowery kawałek pod górkę, o tam, w tamtą stronę i dalej już powinno być w porządku – mówi, po czym oferuje mi pomoc w przeniesieniu roweru przez kilka torów. Robi to z taką łatwością, jakby niósł najlżejszą karbonową szosę, a nie obładowaną Białą Strzałę. Mikołajowi nikt oczywiście pomocy nie oferuje, więc musi męczyć się sam.
Wskazaną drogą docieramy w końcu do normalnej szosy. Wisienką na torcie tego pełnego wrażeń dnia jest dziesięciokilometrowy podjazd z Miżhirji, który po wyczerpującym przedzieraniu się po wertepach mocno nas poniewiera. W nagrodę za mozolne kręcenie korbą mimo piekących ud dostajemy coś lepszego niż wszystkie medale i pucharki:
Spotkanie z niedźwiedziami
W Parku Synewyr udajemy się do centrum rehabilitacji niedźwiedzi. Słysząc tą nazwę przed oczami mam obraz misia z nogą na wyciągu, wykonującego ćwiczenia pod okiem fizjoterapeuty. W rzeczywistości tamtejsi pacjenci to niedźwiedzie, które zostały skrzywdzone przez człowieka: postrzelone przez kłusowników, zalęknione i pełne traum zwierzęta uratowane z cyrków czy skonfiskowane przemytnikom. Niektóre godzinami leżą bez ruchu, inne maniakalnie chodzą w kółko. Są już niezdolne do samodzielnego życia w naturalnym środowisku, ale po latach w ciasnych klatkach przestronny wybieg na skraju lasu to dla nich przynajmniej namiastka wolności.
Po wizycie u miśków ruszamy w stronę “ukraińskiego Morskiego Oka”, czyli Jeziora Synewyr. Przejeżdżamy przez malowniczą wioseczkę Synewyrska Polana, gdy nagle zaczepia nas łysiejący jegomość w granatowej bluzie adidasa, który szeroko uśmiecha się błyskając złotym zębem.
– Jedziecie nad jezioro? A gdzie śpicie? Nie wiecie? To już wiecie – możecie spać u mnie! Nad jeziorem nie wynajmujcie, tam drogo, przepłacicie. A u mnie będziecie mieli całą górę dla siebie, telewizor, łazienka, kuchnia! I jeszcze rano mleko prosto od krowy dostaniecie. A tak w ogóle, Wasyl jestem.
Chętnie przystajemy na ofertę Wasyla, zwłaszcza, że za te wszystkie luksusy życzy sobie tylko 150 hrywien od łebka.
Ruszamy więc szybko nad jezioro, do którego prowadzi stromo pnąca się w górę szosa. Pod koniec dajemy za wygraną i zaczynamy prowadzić rowery (momentami nachylenie sięga 30 %, co nawet bez sakw dałoby w kość).
Ostrożnie zjeżdżamy po mokrym asfalcie do Synewyrskiej Polany, gdzie znajdujemy dom Wasyla i zjadamy pyszne placki ziemniaczane w polecanej przez niego gospodzie ukraińsko-czeskiej. Nazajutrz, obudzeni pianiem koguta, nie bez żalu opuszczamy Park Synewyr, kierując się w stronę rumuńskiej granicy.
Drugą część relacji możecie przeczytać tutaj
Pingback: Tour de Ukraine. Etap 2: hotel w sklepie, Czarnohora, jazda po patelni i tajemnica pewnej dętki – RUN, BIKE, EAT
Stodoła z internetem wymiata!