Tour de Ukraine. Etap 1: Witaj, przygodo!

 Gdybym miała w kilku słowach opisać nasz rowerowy wypad na Ukrainę, chyba najtrafniejszym określeniem byłoby “powrót do dzieciństwa”. Przez niespełna dwa tygodnie czuliśmy się niczym na wakacjach u babci na wsi: byliśmy od rana do późnego wieczora na dworze, zajadaliśmy się krówkami i kanapkami z kremem czekoladowym i przemierzaliśmy krainę zielonych pastwisk i górskich wioseczek, gdzie nikomu nigdzie się nie spieszy.

Ukrainę, a konkretniej tamtejsze Karpaty, wybieramy jako cel podróży z dwóch powodów: 1. Nigdy tam nie byliśmy (a ja po latach bezgranicznego uwielbienia dla twórczości Stasiuka w końcu chciałam pojechać “na wschód”). 2. Jest blisko (można dojechać jednym pociągiem do Przemyśla, wsiąść na rower i zaczynać przygodę).

Niestety kupujemy bilet na “przewóz roweru w wagonie nieprzystosowanym”, który faktycznie jest nieprzystosowany. W związku z tym nasze rowery stoją upchnięte w ciasnym przedsionku (i jeszcze pan konduktor burzy się, że “stoją jak święte krowy” i blokują przejście, ale oczywiście nie jest w stanie wskazać nam lepszego miejsca na ich ustawienie), a chłopak, który w Warszawie dosiada się z szosówką musi przez całą drogę stać z rowerem w korytarzu. Ale narzekanie na PKP zawsze łączy, więc dotrzymujemy mu towarzystwa i przynajmniej miło spędzamy czas na pogaduszkach nie tylko o PKP, ale także o triathlonie, podróżach, kolarstwie i innych takich.

IMG_0002.JPG
Stoją jak święte krowy, przejście blokują, kto to widział rowery pociągiem przewozić, zamiast na nich jechać?!

Po biwaku na polach za Przemyślem ruszamy w stronę przejścia granicznego w Medyce, które bezproblemowo przekraczamy w jakieś 10 minut. Na horyzoncie połyskują kopuły cerkwi, słońce grzeje, a my suniemy sobie radośnie płaską i gładziutką krajówką aż do Mościsk. Tam zatrzymujemy się obok przyciągającej wzrok, pięknej niebieskiej cerkwi, przed którą znajduje się też pomnik ofiar Euromajdanu.

IMG_0026
IMG_0031

Ruszamy dalej, nieco bardziej “ukraińską” szosą w stronę Sambora, zdobywając pierwsze szlify w konkurencji, którą będziemy trenować przez najbliższe dni: slalom między dziurami. W Starym Samborze zatrzymujemy się na obiad w przydrożnym barze, gdzie przy jednym z przykrytych ceratą stolików siedzi grupka miejscowych żołnierzy. Zapytana o coś bezmięsnego babuszka za ladą proponuje mi ziemniaki, buraczki i jajko sadzone – czuję się jak na piątkowym obiedzie u babci, a za obiad i kawę (też taką, jak u babci) płacę chyba 25 hrywien, czyli koło 3 złotych.

DCIM100GOPRO
IMG_0041.JPG
Żydowski cmentarz z XVI wieku, położony przy samej drodze, na wyjeździe ze Starego Sambora
GOPR0023.JPG

Pierwszy dzień kończymy w miejscowości Jasienica Zamkowa, mając na licznikach 102 km. Szczerze mówiąc nie liczyliśmy na to, że tak gładko nam to pójdzie! Nocujemy w położonej nad rzeką, zaadaptowanej dla turystów stodole (z dostępem do internetu!)

IMG_0067
IMG_0069
Na wypadek, gdybyśmy nie mieli dosyć kręcenia na rowerze mieliśmy nawet do dyspozycji rowerek stacjonarny!
IMG_0080
Widoczek za stodołą

A takie straszne miały być te ukraińskie drogi…

Dzień drugi, aż do mojej nawigacyjnej pomyłki, upływa pod znakiem jazdy idealnym asfaltem, po drodze, którą prawie nic nie jeździ i która wiedzie wśród niedużych górek pokrytych intensywnie zielonymi lasami i na której niedługie podjazdy przeplatają się z dostarczającymi niezmierzonej radochy zjazdami. Spełnienie marzeń każdego kolarza!

GOPR0030.JPG
Jak widać na załączonym obrazku w ostatnich latach coś jednak robiono z ukraińskimi drogami i zdarzają się takie, po których jazda to przyjemność i nadawałyby się nawet na rower szosowy.
IMG_0103
Propsy dla prowadzącej przez środek niczego drogi lokalnej T1423, której nawierzchnia jest lepsza niż niejednej polskiej krajówki

Wszystko do czasu, gdy orientuję się, że na rozjeździe, na którym pojechaliśmy w lewo, powinniśmy byli skręcić w prawo. Orientuję się po jakichś siedmiu kilometrach, więc już trochę nie chce nam się cofać. Dlatego rozkminiamy alternatywną trasę i decydujemy się zamiast do Wołowca dojechać do Sławska, które przed wojną dumnie nosiło miano Zakopanego Bieszczadów Wschodnich.

IMG_0109
GOPR0043.JPG
Kiedy sklep jest umiarkowanie zaopatrzony, trzeba wykazać się kreatywnością. Na zdjęciu wspaniała kanapka z krówką i czekoladowym mlekiem z tubki

Na naszej mapie droga do Sławska jest tylko cienką białą linią bez oznaczenia, nie spodziewamy się więc kontynuacji cudownych asfaltów. Jednak droga pełna małych kamyczków, na których trzęsie jak na jakiejś wirówce jest poniżej naszych oczekiwań. Powolutku ciułamy kilometry i metry w górę, jadąc średnio jakieś 12 km/h. Na szczęście na sam koniec dnia czeka nas zjazd, widoczki po drodze też są niczego sobie.

IMG_0140
DCIM100GOPRO
Na szczęście na koniec dnia czeka nas też zjazd!

Zagubieni w akcji

Nazajutrz okazuje się, że przedostanie się ze Sławska do Parku Narodowego Synewyr  (czyli jednego z ważniejszych check-pointów naszej wyprawy) nie jest takie proste: albo pojedziemy baaaardzo dookoła kulturalną drogą, albo na skróty, jakimiś szutrówkami (czyli przygodowo!). Wybieramy opcję nr 2, która jest o jakieś 50 km krótsza – “przecież wczoraj jakoś sobie poradziliśmy, chyba dużo gorzej nie będzie!”.

GOPR5150.JPG
GOPR0099.JPG
Trochę offroadu, żeby było ciekawiej!

Nasza nawigacja prowadzi nas jednak trochę na manowce – najpierw przeprawiamy się przez jakiś strumień, potem lądujemy na drodze pełnej błota, z której jakiś pan jadący terenówką radzi nam zawrócić. Nie poddajemy się łatwo – zawracamy i wybieramy inną drogę, po której musimy pchać rowery, ale ona też okazuje się nie być najlepszym rozwiązaniem.

Decydujemy się zawrócić do stacji kolejowej, którą z oddali widzieliśmy pakując się w naszą nieprzejezdną ścieżkę. Liczymy, że jakiś pociąg podrzuci nas bliżej cywilizacji, jednak napotkani robotnicy pracujący przy remoncie linii kolejowej informują nas, że przed wieczorem nie mamy co liczyć na żadną elektriczkę. Porzucamy już nadzieję na dotarcie do Synewyru tego dnia, gdy jeden z pracowników dopytuje nas, dokąd chcemy się dostać, po czym wykonuje telefon do kogoś i dopytuje o przejezdność jakiejś drogi.

– Musicie przejść przez tory, popchać rowery kawałek pod górkę, o tam, w tamtą stronę i dalej już powinno być w porządku – mówi, po czym oferuje mi pomoc w przeniesieniu roweru przez kilka torów.  Robi to z taką łatwością, jakby niósł najlżejszą karbonową szosę, a nie obładowaną Białą Strzałę. Mikołajowi nikt oczywiście pomocy nie oferuje, więc musi męczyć się sam.

bty
IMG_0177.JPG
IMG_0191.JPG
GOPR5171.JPG
Wdrapujemy się na górkę. Wszędzie jest zielono, zaczynamy łagodny, wielokilometrowy zjazd. Dzień, który jeszcze godzinę wcześniej wydawał się kompletnie stracony, odzyskuje sens!
IMG_0206
DCIM100GOPROGOPR0121.JPG
A gdy można zrobić sobie drożdżówkową przerwę w takich okolicznościach przyrody, nic więcej do szczęścia nie trzeba!

Wskazaną drogą docieramy w końcu do normalnej szosy. Wisienką na torcie tego pełnego wrażeń dnia jest dziesięciokilometrowy podjazd z Miżhirji, który po wyczerpującym przedzieraniu się po wertepach mocno nas poniewiera. W nagrodę za mozolne kręcenie korbą mimo piekących ud dostajemy coś lepszego niż wszystkie medale i pucharki:

IMG_0249
IMG_0252
IMG_0264

Spotkanie z niedźwiedziami

W Parku Synewyr udajemy się do centrum rehabilitacji niedźwiedzi. Słysząc tą nazwę przed oczami mam obraz misia z nogą na wyciągu, wykonującego ćwiczenia pod okiem fizjoterapeuty. W rzeczywistości tamtejsi pacjenci to niedźwiedzie, które zostały skrzywdzone przez człowieka: postrzelone przez kłusowników, zalęknione i pełne traum zwierzęta uratowane z cyrków czy skonfiskowane przemytnikom. Niektóre godzinami leżą bez ruchu, inne maniakalnie chodzą w kółko. Są już niezdolne do samodzielnego życia w naturalnym środowisku, ale po latach w ciasnych klatkach przestronny wybieg na skraju lasu to dla nich przynajmniej namiastka wolności.

GOPR0129.JPG
IMG_0276
IMG_0293

Po wizycie u miśków ruszamy w stronę “ukraińskiego Morskiego Oka”, czyli Jeziora Synewyr. Przejeżdżamy przez malowniczą wioseczkę Synewyrska Polana, gdy nagle zaczepia nas łysiejący jegomość w granatowej bluzie adidasa, który szeroko uśmiecha się błyskając złotym zębem.

– Jedziecie nad jezioro? A gdzie śpicie? Nie wiecie? To już wiecie – możecie spać u mnie! Nad jeziorem nie wynajmujcie, tam drogo, przepłacicie. A u mnie będziecie mieli całą górę dla siebie, telewizor, łazienka, kuchnia! I jeszcze rano mleko prosto od krowy dostaniecie. A tak w ogóle, Wasyl jestem.

Chętnie przystajemy na ofertę Wasyla, zwłaszcza, że za te wszystkie luksusy życzy sobie tylko 150 hrywien od łebka.

DCIM100GOPROGOPR0154.JPG
IMG_0414
Wasyl – mistrz marketingu bezpośredniego. I naprawdę przesympatyczny gość!

Ruszamy więc szybko nad jezioro, do którego prowadzi stromo pnąca się w górę szosa. Pod koniec dajemy za wygraną i zaczynamy prowadzić rowery (momentami nachylenie sięga 30 %, co nawet bez sakw dałoby w kość).

IMG_0352
IMG_0379
Jezioro Synewyr w deszczu prezentuje się nawet klimatycznie
IMG_0392
IMG_0403
IMG_0406
Synewyrska Polana

Ostrożnie zjeżdżamy po mokrym asfalcie do Synewyrskiej Polany, gdzie znajdujemy dom Wasyla i zjadamy pyszne placki ziemniaczane w polecanej przez niego gospodzie ukraińsko-czeskiej. Nazajutrz, obudzeni pianiem koguta, nie bez żalu opuszczamy Park Synewyr, kierując się w stronę rumuńskiej granicy.

Drugą część relacji możecie przeczytać tutaj

Skomentuj

2 thoughts on “Tour de Ukraine. Etap 1: Witaj, przygodo!”

  1. Pingback: Tour de Ukraine. Etap 2: hotel w sklepie, Czarnohora, jazda po patelni i tajemnica pewnej dętki – RUN, BIKE, EAT

pl_PLPolski
Scroll to Top