Było zaskakująco znajomo. Nieotynkowane domy pośród pól. Wzgórza porośnięte soczystą, zieloną trawą. Na szosie raz traktor, raz jakiś zdezelowany Golf dwójka, raz lśniąca czarna Beemka z przyciemnianymi szybami. Normalnie jak w domu. Tylko zamiast kościelnych wież na horyzoncie minarety, a na ulicach czasem kobiety w hidżabach. Pociągająca mieszanka egzotyki i swojskości.
W Bihaću, pierwszym mieście po drodze, zatrzymałam się, żeby poszukać bankomatu i kiosku, w którym mogłabym kupić kartę SIM. Minęłam kawiarnię, z której głośników dobiegły mnie dobrze znane dźwięki. Dżuli, jugosławiański hit z Eurowizji z lat osiemdziesiątych, który parę lat temu z jakiegoś powodu dość często puszczany był w naszym studenckim (a potem już niestudenckim) mieszkaniu na Niedźwiedniku. Dreszczyk emocji towarzyszący mi jeszcze przed przekroczeniem granicy powoli zaczął znikać. Obcy kraj stawał się coraz mniej obcy.
[youtube https://www.youtube.com/watch?v=bKG9HnOVVW0]
Kolejnego dnia zrobiłam 127 km, przy ponad 1700 metrach przewyższenia. Rekord odległości podczas tej podróży. Nie żeby specjalnie. Po prostu na pierwszy bośniacki nocleg zjechałam jakieś 20 km z głównej drogi (którą miałam jechać aż do Sarajewa) do turystycznego miasteczka Kulen Vakuf. Wszystko dlatego, że moja nawigacja oraz Google zgodnie twierdziły, że nigdzie bliżej ani campingu ani innego noclegu nie będzie, a na dziko jeszcze cały czas trochę sama się cykałam.
Miałam nie nadrobić aż tylu kilometrów, bo na mapie z Kulen Vakuf odbiegała jeszcze cienka nitka łącząca się kilkanaście kilometrów dalej z krajówką prowadzącą do stolicy. Jak to z cienkimi nitkami na mapie bywa – autostrada to nie była. Obok niej stała tablica ostrzegająca przed znajdującymi się w okalającym ją lesie minami. Powiało grozą, którą wzmacniała jeszcze spowijająca okolicę ponura poranna mgła. Już po kilkuset metrach było jasne, że z szerszymi oponami może mogłabym tam się pakować, ale na objuczonej Białej Strzale jechać się nie dało. Zrobiłam szybką kalkulację i stwierdziłam, że 15 kilometrów pchania roweru jest bez sensu. Już lepiej zawrócić do tej samej szosy, którą do Kulen Vakuf przyjechałam. A że wcześniej sobie wymyśliłam, że zanocuję nad jeziorem Balkana, to taki zacny kilometraż tego dnia wyszedł. Przynajmniej statystyki będą się zgadzać – pomyślałam.
Po drodze okazało się, że zjeżdżanie do tego Kulen Vakuf nawet za bardzo nie miało sensu. Kilkanaście kilometrów dalej, przy głównej szosie miejsc na nocleg było całe mnóstwo. Po jakichś trzech godzinach jazdy zaczynałam się robić głodna. W sakwie miałam już tylko śladowe ilości jedzenia, jak na złość żadnego sklepu nie było. Jechałam więc z burczącym brzuchem prowadzącą przez jakieś pustkowia szosą M5, rozpędzając się coraz bardziej na kilkukilometrowym łagodnym zjeździe. Nagle w tej nicości na poboczu pojawił się mały sklepik. – Nareszcie! – zakrzyknęłam w duchu i zaczęłam hamować. W tej całej ekscytacji trochę zbyt brawurowo podeszłam do zjazdu na szutrowe pobocze i przy wciąż niemałej prędkości wywinęłam orła. Stojący pod sklepem dwaj panowie w roboczych ciuchach obdarzyli mnie obojętnym spojrzeniem i wsiedli do zaparkowanego obok traktora.
Przystąpiłam do oceniania strat: rower cały, sakwy nadal się trzymają, kolana całe, prawy łokieć i przedramię w piachu. Szczypało niemiłosiernie. Przemyłam je i wygrzebałam z apteczki gazę. Niezdarnie próbowałam sobie jedną ręką opatrzyć drugą. Gaza wymknęła się i uleciała z wiatrem. Niech to szlag, została mi ostatnia! Jakoś się z nią uporałam, ubliżając sobie w myślach za tak ubogo wyposażoną apteczkę. Jakbym jeszcze nogę obtarła, to nie byłoby czym jej opatrzyć. Koślawo owinęłam rękę bandażem i weszłam do sklepu, a tam ani chleba, ani żadnego porządnego jedzenia. Kupiłam paczkę ciastek, wodę i jakiegoś batona. Za chwilę okazało się, że całe cierpienie i rany bitewne były zupełnie bez sensu, bo pięć kilometrów dalej był znakomicie zaopatrzony supermarket.
Ten kiepsko rozpoczęty się dzień uratowała pewna nieznajoma, nawet nie pamiętam jej imienia. W pobliżu miejscowości Lanište stanęłam na przystanku, żeby sprawdzić, ile kilometrów mi jeszcze zostało i może coś zjeść, bo już dawno zrobiła się pora obiadowa. Krzątająca się wokół stojącego przy drodze niewykończonego domu z czerwonych pustaków kobieta podeszła i spytała, czy może mi w czymś pomóc. Podziękowałam, wszystko w porządku. To może kawy? Było już dość późno, a mnie czekało jeszcze czterdzieści górzystych kilometrów, ale otoczone zmarszczkami oczy kobiety patrzyły na mnie tak życzliwie, że nie mogłam odmówić. Usiadłyśmy przy podniszczonym stoliku pod domem. Nie mówiła ani po angielsku, ani po niemiecku, więc dogadywałyśmy się w bośniacko-polsko-migowym. Była w wieku mojej mamy, a wyglądała starzej od mojej babci. Syna urodziła mając 16 lat, przeżyła wojnę, ciężko pracowała na każdą zmarszczkę. Zapytała, czy zrobić mi obiad. Byłam już strasznie głodna, ale nie chciałam robić kłopotu. Zwłaszcza, że na pewno zrobiłaby jakieś mięso i musiałabym tłumaczyć, że jestem wegetarianką i głowiłaby się, co w takim razie może mi ugotować. Powiedziałam więc, że niestety, muszę już pędzić, dziękuję za kawę, było bardzo miło. Na obiad zjadłam jakieś kanapki pół kilometra dalej.
Welcome to Republic of Srpska – przywitała mnie przydrożna tablica, gdzieś w środku kraju, wprawiając mnie w zdumienie. Nie miałam pojęcia, o co chodzi. Dopiero później, krok po kroku, gdy trochę poczytałam i pogadałam z ludźmi, zaczęły mi się łączyć w całość puzzle z bośniackiej układanki, którą po wojnie ułożono w Dayton: dwie części – Republika Serbska i Federacja Bośni i Hercegowiny. Każda ze swoim prezydentem (i dwoma wiceprezydentami, tak żeby i Boszniacy, i Serbowie, i Chorwaci byli zadowoleni). Kraj zarządzany przez trzyosobowe prezydium, zamiast jednego prezydenta, żeby każda zamieszkująca Bośnię i Hercegowinę grupa etniczna miała swojego przedstawiciela.
– Jak to możliwe, że to działa? – zapytałam tłumaczącą mi te zawiłości poznaną w górach studentkę prawa.
– Nie działa – odpowiedziała. – Żadnej decyzji nie są w stanie podjąć, bezrobocie jest ogromne, perspektywy marne.
I jeszcze kwestia języków: bośniacki, serbski, chorwacki – niby trzy języki, a wszystkie brzmią prawie identycznie. No tak, Bałkany – tu nic nie może być proste.
W sumie to nawet się cieszyłam z mojej historycznej ignorancji. Dzięki niej, kiedy przyjechałam do BiH nie zastanawiałam się szczególnie, czy ktoś jest Boszniakiem, Serbem czy Chorwatem (i akurat tak się złożyło, że dla większości ludzi, których poznałam nie było to kwestią kluczową i nie słyszałam żadnych wywodów o tym, dlaczego to akurat ci drudzy są źli). Wszyscy byli ludźmi. Nie kojarzyłam wszystkiego z wojną, choć o wojnie zapomnieć się nie dało, mijając zrujnowane, opustoszałe domy, mnóstwo cmentarzy i znaki ostrzegające przed minami. Nie widziałam w każdym ofiary lub sprawcy. Może dzięki tej całej niewiedzy przynajmniej trochę udało mi się uniknąć uprzedzeń, najpierw zobaczyć i poznać Bośnię, a dopiero potem wnikać w jej bagaż doświadczeń. Chociaż może to naiwne tak twierdzić. Może po prostu się usprawiedliwiam z tego, że tak jeżdżę bez przygotowania w miejsca, o których nic nie wiem.
Przejechałam przez Jajce i Travnik, droga zaczęła się robić coraz bardziej ruchliwa. Kierowcy obładowanych drewnem ciężarówek wyprzedzali na krętych górskich drogach na centymetry. Miałam już trochę dość kurzu, ciężkiego, dusznego powietrza, szalonych kierowców i tego, że nawet na siku nie można spokojnie skoczyć w las, bo co rusz te czerwone tabliczki z czaszką i napisem “PAZI MINY”.
Rankiem tego dnia, gdy miałam dojechać na Workawaya odkryłam, że poszła szprycha w tylnym kole. Do leżącego na stokach góry Trebević schroniska SPD Jure Franko, gdzie miałam pracować zostało nieco ponad 90 km, na ostatnich 13 jakieś 1000 metrów podjazdu. Żeby już nie dobijać koła jazdą pod górkę postanowiłam skorzystać z wcześniejszej propozycji Primoža, właściciela schroniska, i wysłałam mu SMS-a z pytaniem, czy może po mnie podjechać do Sarajewa po południu. Na żaden serwis po drodze za bardzo nie liczyłam, zwłaszcza, że była sobota. Odciążyłam tyły na ile się dało i ruszyłam do stolicy.
Przez te 77 kilometrów żadna katastrofa z kołem się nie wydarzyła. Dojechałam do miasta i przycupnęłam na ławeczce w umówionym miejscu, czekając na szefa. Po jakiejś godzinie podjechało białe terenowe auto, z którego wysiadł Primož. Kawał chłopa, łysy, z siwą brodą i uśmiechem młodzieniaszka. Przywitał się i sprawnie wpakował rower do bagażnika, w którym leżały plastikowe kanistry.
– Po drodze wjedziemy jeszcze po wodę – wyjaśnił.
No tak. W miejscu, w którym miałam spędzić najbliższy tydzień bieżącej wody nie było i trzeba było ją przywozić z wioseczki nieopodal. Elektryczności też nie. Kompletny reset od cywilizacji, zaledwie kilkanaście kilometrów od stolicy.
Primož – pochodzący ze Słowenii człowiek gór – wybudował schronisko SPD Jure Franko w tym roku.
– Tym sposobem w wieku 48 lat mogę zacząć emeryturę – żartował.
Jak na kompletnie nowy obiekt ruch był całkiem spory, zwłaszcza w weekend. Z centrum Sarajewa można tam dojść w jakieś trzy godziny, więc Trebević to popularne miejsce na wycieczki piesze i rowerowe, mają tam nawet trasy downhillowe. Wciąż jednak nie oznaczało to, że ja i Uliana, druga wolontariuszka, przemęczałyśmy się. Atmosfera pracy była tak bezstresowa, jak tylko to możliwe. Zazwyczaj, jak już się zrobiło gościowi kawę czy podało jedzenie, był czas żeby z nim pogadać. A że odwiedzali nas bardzo różni ludzie, to i tematy były różne.
Raz na góralu przyjechał słoweński żołnierz stacjonujących w Bośni wojsk EUFOR.
– Zapytali, czy chcę przyjechać tu na misję. To jest misja? Jak dla mnie to są raczej wakacje! Jak mi ktoś mówi, że jadę na misję militarną, to inaczej to sobie wyobrażam. W Afganistanie, tam była misja – opowiadał. – Pewnie najgorsza decyzja w moim życiu, pojechać do Afganistanu. Z drugiej strony nie cofnąłbym tego, nawet gdybym mógł. Bo jednak mnie to zmieniło i teraz wiem, co jest naprawdę ważne. I jak coś jest dla mnie naprawdę ważne, to będę walczył o to mimo wszystko.
Nie zawsze było tak poważnie. Dużo gadało się też o górach, podróżowaniu, sporcie, muzyce. Był już początek września, wieczór przychodził coraz wcześniej i miło spędzało się go tylko w świetle świec i kominka. Budynek był jeszcze niezaizolowany, więc rankiem na poddaszu gdzie spałam było dość rześko i trzeba było się zmuszać, żeby wygrzebać się z ciepłego śpiwora i wyjść do wychodka. Pomiędzy dechami mieszkały świerszcze, które wygrywały wieczorem melodyjki do poduszki, a przez okno widać było światła leżącego w dolinie miasta.
Miałam zamiar zwiedzić Sarajewo, poszwędać się jego uliczkami. Ogólnie nie lubię miast, ale to akurat chciałam zobaczyć. Niestety, tak wyszło, że przez tydzień nie miałam szansy pojechać tam tak na spokojnie. Raz tylko zjechałam na szybkie zakupy i prysznic, i zaraz trzeba było wracać do schroniska, bo goście. A czułam, że to leżące w dole miasto mnie przyciąga, że muszę je poznać. Może mogłabym zostać tam na dwa dni, ale byłam już umówiona w Chorwacji z Mikołajem. Razem mieliśmy jechać w stronę Grecji, gdzie zapowiedziałam się na wizytę u innego znajomego. Trzeba było trzymać się absolutnego braku planu. Masz ochotę gdzieś zostać – zostajesz. Żadnych terminów. A tak musiałam jechać dalej, z uczuciem niedosytu.
– Trudno, będę miała dobry pretekst, żeby tu wrócić – powiedziałam sobie, wsiadając na Białą Strzałę i szykując się do zjazdu.
Nie miałam pojęcia, że zdarzy się to tak szybko.
To naprawdę dobry tekst. Kocham zdjęcie z kogutami.
Dzięki!
Pingback: Nawigacja na wyjazd rowerowy- najlepsze aplikacje - Wobbly Ride
Pingback: Najlepsze trasy rowerowe na Bałkanach - Wobbly Ride