Byłam przekonana, że czasy, kiedy potrafię się jakimiś górami zachwycić tak, że z rozdziawioną gębą latam dookoła i cykam bez sensu zdjęcie za zdjęciem minęły bezpowrotnie w momencie, gdy spędziłam parę miesięcy w szwajcarskich Alpach lub ewentualnie po którymś moim pobycie w Norwegii. Góry jak góry, zawsze są piękne, zawsze się tam dobrze czuję, ale przyzwyczaiłam się już, że od jakiegoś czasu nie czuję już żadnego efektu wow. Że ja i góry to już stare, dobre małżeństwo – dobrze nam razem, ale fajerwerki mamy już dawno za sobą.
I wtedy pojechałam w Dolomity.
Pomysł pojawił się nagle, znikąd. Miałam 10 dni między włoskim workawayem a spotkaniem z wczasującymi w Słowenii rodzicami. Dostanie się z punktu A do punktu B najkrótszą drogą zajęłoby jakieś 5 dni. Pozostałe 5 musiałam wypełnić treścią. Patrzyłam na mapę, rozważałam różne alternatywy, aż w końcu przypomniało mi się widziane gdzieś zdjęcie z biwaku pod Tre Cime di Lavaredo. Okazało się, że na ponad 2300 m n.p.m. mogę sobie wjechać piękną asfaltową drogą a następnie rozbić tam namiot i cieszyć się noclegiem w otoczeniu skalnych olbrzymów. Ta wizja zdecydowanie wygrała z opcją “zjeżdżam na wybrzeże i cziluję”.
Podekscytowana czekającym mnie wyzwaniem opuściłam włoskie Cogolo di Peio i udałam się w kierunku Południowego Tyrolu: krainy jabłek, winogron i wybujałej, niemal tropikalnej zieleni.
Mijając niezliczone sady, zjechałam do Merano, gdzie miała mnie gościć couchsurferka Antonia.
– Nie będzie mnie jeszcze w domu jak przyjedziesz, więc zostawię Ci po prostu klucz, czuj się jak u siebie – napisała dzień przed moim przyjazdem. Ile znacie osób, które kompletnie obcej, nigdy nie widzianej na oczy osobie pod swoją nieobecność każą wchodzić jak do siebie, częstować się wszystkm i jeszcze zaproponują zostanie na dwie noce, zamiast umówionej jednej? W dodatku Antonia wcale nie robiła tego dlatego, że nie miała co robić i potrzebowała towarzystwa. Podczas mojego pobytu była całkiem zajęta, po prostu wychodziła z założenia, że skoro ma duży dom i łóżko dla gości, to się nim podzieli. Anioł, nie człowiek!
W pochmurny niedzielny poranek ruszyłam z Merano w kierunku Bruneck, przez trzydzieści kilometrów ciesząc się płaską i przyjemną trasą rowerową wzdłuż rzeki Adygi, a potem spokojnie pokonując niezbyt stromy podjazd. Kolejne dwa dni spędziłam na campingu, gdzie postanowiłam przeczekać zapowiadane deszcze.
We wtorek, licząc że wiatr rozwieje chmury kłębiące się na niebie, ruszyłam. Minęłam niesamowicie turkusowe jezioro Toblacher See i po kilkunastu kilometrach ta zwykła jazda, ten dzień jak co dzień zaczął się zamieniać w niezwykłe przeżycie, przysparzające mnie o ciarki na plecach.
Czułam się, jakbym przekroczyła progi jakiejś monumentalnej świątyni i nie byłam pewna, czy przypadkiem wkraczając tam nie popełniam jakiegoś świętokradztwa. Pionowe skalne ściany po mojej lewej i prawej stronie, ciemne chmury nade mną i mimo odgłosów przejeżdżających samochodów wrażenie, że otacza mnie cisza.
Tak sobie kontemplowałam piękno Dolomitów, jak nigdy doceniając, że jadę sama i że nikt mi tej kontemplacji nie zakłóca, gdy nagle z ciemnych chmur lunęło i zanim zdążyłam dotrzeć do jakiegoś miejsca, gdzie można się schować, zdążyłam poczuć się tak, jakbym właśnie wzięła prysznic. W ubraniu.
Po kilkudziesięciu minutach ulewa ustała i nawet przez chmury zaczęły przedzierać się jakieś promienie słońca, a ja zabrałam się za najtrudniejszą część trasy, z Misuriny do schroniska Rifugio Auronzo. Siedem kilometrów, które na papierze wygląda tak:
Mniej więcej do czwartego kilometra jechałam. Ostatnie trzy walczyłam o przetrwanie. Nie tylko dlatego, że z sakwami ten podjazd to istne piekło (nawet bez bagażu pewnie bym tego nie łyknęła na raz). Pogoda postanowiła dołożyć swoją cegiełkę do mojej agonii podczas pchania Białej Strzały pod górę i znowu poczęstowała mnie obfitym deszczem, który z każdym metrem w pionie stawał się coraz chłodniejszy a od 2000 m.n.p.m. zamienił się w gęstą mgłę.
– No to będę miała widoczki, doprawdy wspaniałe! – skonstatowałam w myślach, zaczynając żałować, że jednak nie zdecydowałam się na wczasy na wybrzeżu.
Kompletnie przemoczona dotarłam do schroniska i na łączce koło parkingu pełnego kamperów zmarzniętymi rękami zaczęłam rozbijać namiot.
– Może ci pomóc? – usłyszałam. Trzymając w ręku stelaż namiotu obejrzałam się i zobaczyłam uśmiechniętego bruneta.
– Dzięki, radzę sobie – odpowiedziałam.
– To może chcesz wpaść do nas na kolację za chwilę? – wskazał na stojącego nieopodal vana, obok którego stała dziewczyna z psem. – Na pewno chętnie zjesz coś ciepłego.
Nie mogłam nie przystać na taką propozycję i po kilkunastu minutach już w suchych ciuchach siedziałam pod daszkiem wraz z przemiłą włosko-niemiecką parą i pałaszowałam spaghetti. Powoli zza chmur zaczęło się wyłaniać pogodne niebo, a gdy słońce zaczęło zachodzić, przestałam mieć jakiekolwiek wątpliwości, czy warto było się męczyć i moknąć.
Warto też było marznąć w nocy w namiocie i wstać na wschód słońca.
Spacerek wokół osławionych szczytów Tre Cime di Lavaredo, ze względu na tłumy turystów, nie był już tak klimatyczny jak jazda poprzedniego dnia, choć zdecydowanie obfitował w niepowtarzalne widoki. Niewątpliwie bywają gorsze miejsca na nocleg i spacerki!
Pingback: Bled, Socza, Alpy Julijskie i Steve Jobs japonek, czyli Słowenia (i Austria) rowerem – RUN, BIKE, EAT