Jazda rowerem przez zimniejszą część roku to nie lada wyzwanie. Wbrew pozorom nie dlatego, że jest zimno i mokro.
Kiedy przy ujemnej temperaturze lub deszczyku wchodzę do pracy w moim rowerowym rynsztunku, spotyka mnie zazwyczaj uszanowanko ze strony współpracowników. Że też mi się chce! W takim zimnie! W takiej pogodzie! Cóż za charakter, hart ducha!
A prawda jest taka, że (o ile nie wieje huraganowy wiatr, nie zalegają metrowe zaspy i nie leje jak z cebra) tak jest mi po prostu wygodniej. Mogę wstać 15 minut później. Nawet w lekkiej kurtce marznę dużo mniej, niż stojąc na przystanku opatulona po uszy. A nawet jak trochę zmoknę, to w pracy szybko myk w suche ciuchy, ciepła herbatka i tyle!
Mam jednak inną bolączkę związaną z jesienno-zimowym rowerowaniem. Mniej więcej od początku listopada rowerzysta staje się niczym członek hiszpańskiej inkwizycji.
https://youtu.be/SxJASsVRRpQ
Piesi wchodzą prosto pod koła, bo przecież to ogólnie znany fakt, że wraz ze spadkiem temperatury poniżej pięciu stopni drogi rowerowe automatycznie zamieniają się w przedłużenie chodnika. Kierowcy spokojnie sobie na tych drogach parkują (czasem dla formalności zostawiają auto na awaryjnych, just in case, gdyby ktoś się przypadkiem przyczepił). A gdybym za każdym razem, kiedy mam zielone wjeżdżała na przejazd bez zawahania, prawdopodobnie ginęłabym jakieś trzy razy dziennie (po co komu sporty ekstremalne, jak można mieć życie na krawędzi każdego dnia?), bo jadący na warunkowym zielonym kierowcy ze zdumieniem odkrywają, że jacyś dziwni ludzie jeżdżą na rowerze w brzydką pogodę.
Mogłabym pewnie jeszcze trochę ponarzekać i włączyć się w nurt “rowerzyści kontra reszta świata”, ale test Gallupa mi powiedział, że cechuje mnie duża empatia, więc mi nie wypada. Zresztą sama też jestem pieszym i kierowcą czasem również. I nawet rozumiem, że dla większości społeczeństwa rowerzysta w mroźny dzień to równie zaskakujący widok co, dajmy na to, lama w środku miasta*. I że po zmroku to w ogóle ciężko takiego dostrzec. Zwłaszcza, gdy pędzi, jakby właśnie walczył o zwycięstwo w Tour de France.
Robię więc po prostu co mogę, żeby każdego dnia wrócić żywa: mam w miarę porządne lampki z przodu i z tyłu i zapasowe baterie do nich na wszelki wypadek. Kupiłam w Castoramie odblaskową kamizelkę, dzięki której wyglądam jak pan z budowy. Przejeżdżając przez ulicę zwalniam, daję się zauważyć i upewniam się trzy razy, czy nadjeżdżające auto się zatrzymuje.
Może do wiosny przeżyję!
A i tak liczba „szaleńców” dojeżdżających zimą na rowerach wzrasta z roku na rok. Dziś w okolicach Otomina spotkaliśmy dość sporą gromadkę szkrabów z rodzicami, które dzielnie pomykały przez błotnisto-zmrożone drogi.
Oprócz tego chciałam zbuntować się przeciwko nazywaniu naszej prowincji prowincją. Jak tak można?! Toż to stolica wszystkiego.
PS. Z tego, co wiem, to mama czyta tego bloga, więc może tak nie dramatyzuj z tym narażaniem życia:P.
Jak tak dalej pójdzie, to Polska będzie drugą Norwegią i ludzie będą dzieci w mróz wyganiać, niech biegają i jeżdżą! 😀
Ojej, faktycznie! Mam nadzieję, że mama rozumie, że trochę wyolbrzymiam, dla nadania dramaturgii!
Zimny wychów:D. Ładne to zdjęcie to z Pomieczynskiej Huty.
To fakt, kierowcy powolutku się uczą; zresztą rowerzystom też czasem trochę edukacji na temat zachowania na drodze by się przydało, bo kierowcy niekiedy naprawdę mają powody, żeby na nich psioczyć 😉
A teść sam rowerem po szosach jeździ? Bo mam wrażenie, że osoby “nierowerowe” często przeceniają niebezpieczeństwo z tym związane 😉
Pozdrawiam 🙂
Teść w temacie raczej teoretykiem. A niektórym rowerzystom to i lanie by się należało zwłaszcza za jazdę na ślepo po zmroku